Obudziłam się gwałtownie, z bezgłośnym krzykiem w gardle. Przez
odsłonięte okna wpadało światło chłodnego, wrześniowego poranka. Usiadłam na
posłaniu. W moich żyłach tętniła adrenalina, a w głowie kłębiły się makabryczne
obrazy.
Rozejrzałam się z łomoczącym sercem: biurko, toaletka, regał
i budzik w kształcie serca, wskazujący godzinę siódmą piętnaście. Przełknęłam
ślinę i nabrałam głęboko powietrza.
Znajdowałam
się w sypialni Clarie.
Wszystko
stało na swoim miejscu, tak jak pozostawiłyśmy to wczoraj. Żadnego bałaganu,
żadnych śladów walki czy jakiejkolwiek krzątaniny. Odwróciłam głowę, by
spostrzec, że miejsce obok mnie jest puste, na co w moim gardle automatycznie
uformowała się gula wielkości pięści. Nawet nie chciałam zastanawiać się, co to
może oznaczać. Niespodziewanie huk otwieranych na oścież drzwi, wyrwał mnie z
ponurych myśli.
Do pokoju
wpadła zdyszana i całkiem zdrowa panna Morgan.
W jednym
ręku ściskała wypchaną, szkolną torbę, w drugim zaś coś, co przypominało
wczorajsze czekoladowe ciasto. Wyglądała na radosną i uszczęśliwioną – jak
zwykle, gdy się wyspała. Podeszła do biurka i wyciągnęła z niego dwa cienkie
zeszyty, po czym włożyła je do niebieskiej torby. Poczułam jak do oczu
napływają mi łzy.
— Ej,
śpiochu. — Uśmiechnęła się z buzią pełną pochłanianej słodkości i otrzepała
ręce z niechcianych okruchów.
— Wiessz,
którra godzina? – wysepleniła, przełykając ostatni kęs. - Rozumiem, że łatwo
odzwyczaić się od szkoły, ale niestety wakacje skończyły się miesiąc temu. Poza
tym dzisiaj mamy biologię z panem Harrisem, i prawdopodobnie będziemy poruszać
temat rozmnażania ssaków, więc szkoda by było przegapić taką okazję do…
Nie udało
jej się dokończyć, ponieważ w tej właśnie sekundzie zerwałam się z łóżka i
rzuciłam na przyjaciółkę ściskając ją drżącymi rękoma. Z mojego gardła wyrwał
się słaby szloch, gdy uświadomiłam sobie, że ostatnia tragedia, była tylko okrutnie
złym snem.
W pierwszym
momencie Clarie zdawała się oszołomiona moim nagłym gestem, ale nie próbowała
się odsunąć. Milczała przez dłuższą chwilę, po czym objęła mnie jedną ręką i
pocieszająco poklepała po plecach.
— Okeej… —
zaczęła ostrożnie, jakby przemawiała do wystraszonego dziecka. — Czytałam
gdzieś o opóźnionym stresie pourazowym, więc spokojnie można uznać mnie za
specjalistkę. Zdecydowanie powinnaś się wybeczeć, a potem napchać cudownymi
tostami mojej mamy.
Mimowolnie
parsknęłam lekko rozbawiona, pozwalając by silne ukłucie ulgi, rozprzestrzeniło
się po moim ciele. Ten optymistyczny akcent w głosie Clarie zawsze rozwalał mnie
na łopatki. W gardle nadal miałam gulę wielkości pięści, ale przynajmniej mój
oddech powoli wracał do normalnego rytmu. Ostrożnie wyplątałam się z kojących
objęć przyjaciółki, otarłam mokre policzki i z lekkim uśmiechem pokiwałam
głową.
— Masz
rację – odparłam. - Tosty pani Morgan są dobre na wszystko.
Po szybkim
śniadaniu stwierdziłam, że mimo późnej pory nie wyjdę z domu bez zbawiennego prysznica.
Długo stałam w deszczu gorących kropel, usiłując spłukać z siebie wspomnienie
niedoszłego koszmaru. Przez głowę przelatywały mi makabryczne obrazy, a ja
każdy z osobna próbowałam wywalić z pamięci.
Niestety, co
do jednej rzeczy nie miałam najmniejszych wątpliwości.
Sen musiał
być ostrzeżeniem.
Podobnie
jak poprzednim razem, błagalny krzyk taty wyrwał mnie z koszmaru, bym w porę mogła
uciec przed zbliżającym się niebezpieczeństwem, tak i teraz wizja rozszarpanego
ciała przyjaciółki oznaczała zapewne, że towarzystwo Amelii Green jest dla niej
zagrożeniem.
Nagły
wstręt i niechciany strach zaćmiły moje zmysły. Oparłam dłonie o kolorowe
płytki i z ponurym westchnieniem spuściłam głowę.
Musiałam
natychmiast coś wymyślić.
Nie mogłam
pozwolić, by mój koszmar stał się rzeczywistością, dlatego należało jak
najszybciej stworzyć plan awaryjny. Niestety jak na złość kompletnie nie
wiedziałam, co mogę zrobić? Dodatkowy fakt, że mój umysł wciąż nie pojmował, co
tak naprawdę się dzieje, wcale nie pomagał. Potrafiłam jedynie stwierdzić, że to nic
dobrego.
Westchnęłam
ciężko. Wszystkie wyjścia, jakie rodziły się w mojej skołowanej głowie były
albo niemożliwe albo mało zachęcające…
Dalsze
mieszkanie u Clarie nie wchodziło w grę, a z wiadomych względów nie bardzo
widziało mi się samotne nocowanie w dworku. W Darkvill istniały tylko dwa
niewielkie hotele, z czego jeden był cholernie drogi, a drugi strasznie nędzny,
więc ta alternatywa też była kiepska. Patrząc obiektywnie, pozostawała tylko
jedna opcja – ta którą zaproponowała mi mama, choć oznaczałoby to, że muszę
przyznać się do błędu i ukorzyć przed najbardziej aroganckim dupkiem jakiego
znałam…
Sandersem.
Zwrócenie
się do Blake’a o pomoc było nie tylko strasznie upokarzające, ale przede
wszystkim stanowiło najlepszą przepustkę do dziwacznego świata, z którego
właśnie próbowałam uciec. Tak jak wcześniej, miałam nieprzepartą ochotę poznać
jego chore teorie na temat tego, co się wokół nas dzieje, tak teraz
najzwyczajniej w świecie hamowała mnie niechęć i strach.
Bałam się,
że jeśli wkroczę do świata, przed którym de facto niedawno mnie ostrzegał, nie
będę już miała ścieżki odwrotu. Bałam się, że popadnę w jeszcze większe bagno
niż to, w którym znajdowałam się do tej pory. Teraz, kiedy po śmierci taty,
prawie udało mi się przekonać samą siebie, że nadal mogę żyć normalnie, złośliwy
los zmuszał mnie do zawierzenia osobie, której kompletnie nie znałam- ba! –
najprawdopodobniej do oddania się pod opiekę największego wroga!
Jęknęłam
zdesperowana zakręcając kurek z gorącą wodą. Wytarłam się szybko i narzuciłam
na siebie przetarte niebieskie jeansy i jasny podkoszulek z wyszytym logo „The
Shadows”. Koncert miał się odbyć za niecałe dwa tygodnie, ale ta perspektywa
wydała mi się nagle strasznie odległa. Skąd mogłam wiedzieć, co będzie za kilka
dni, skoro jak na razie nie wiedziałam nawet gdzie spędzę dzisiejszą noc?
Pełna
wątpliwości, błyskawicznie zbiegłam na dół, zdając sobie sprawę, że pierwsza
lekcja zaczyna się już za dziesięć minut. Lecąc przez korytarz, złapałam swoją
skurzaną kurtkę i czochrając po drodze złotą czuprynę Dawida, który jakimś
cudem napatoczył mi się pod nogi, wybiegłam na dwór, gdzie przy samochodzie
czekała na mnie zniecierpliwiona Clarie.
— Nareszcie.
— Wręczyła mi torbę, o której oczywiście zapomniałam i z zabawną miną wpakowała
się na miejsce kierowcy.
Już w wieku
szesnastu lat obie zdałyśmy prawo jazdy, z tą jednak różnicą, że Clarie była
szczęśliwą właścicielką niebieściutkiej Toyoty Auris, a ja nie posiadałam nawet
roweru. Czasem używałam samochodu mamy, ale teraz stał on na szpitalnym
parkingu i sama nawet nie wiedziałam, jakim cudem tam się znalazł.
Niemal
przez całą drogę, oprócz kilku minut, kiedy to gadałam przez telefon Clarie z mamą, przyjaciółka narzekała, że jeśli włączymy w to dzisiejszą lekcję - to będzie
jej trzecie spóźnienie na algebrę, przez co czekają ją dodatkowe zadania. Obie
nie lubiłyśmy tego przedmiotu, choć nie ze względu na brak umiejętności. To
raczej profesor odstraszał wszystkich swoją osobą, krytykując na każdym kroku i
wytykając nawet najmniejsze błędy.
A spóźnienie do tych najmniejszych nie należało.
Jakież było
nasze zdziwienie, gdy zajeżdżając na szkolny parking ujrzałyśmy większość
uczniów i nauczycieli włóczących się w popłochu na terenie przedniego
dziedzińca. Młodzież kręciła się podniecona, a zniecierpliwieni belfrowie
wykrzykiwali jakieś komendy, usiłując odpowiednio pogrupować uczniów. Największą
jednak sensacją były dwa wozy policyjne, które okupowały główny przejazd, dlatego
stanęłyśmy nieco dalej niż zwykle, zajmując miejsce po przeciwnej stronie
ulicy.
Wymieniłyśmy
zdziwione spojrzenia z Clarie, wysiadłyśmy z samochodu i powolnym krokiem,
przepychając się przez licealne tłumy podążyłyśmy do naszej grupy, gdzie z
oddali machała już przewodnicząca klasy Emma Ris. Albo dziewczyna miała sokoli
wzrok skoro tak szybko nas dojrzała, albo to moje czerwone włosy działały jak święcący,
jaskrawy neon.
Idąc za
Clarie, kątem oka dostrzegłam jak kilkoro funkcjonariuszy opuszczało właśnie
budynek szkoły. Na ich widok poczułam ciarki idące wzdłuż pleców, a w mojej
głowie zapaliła się czerwona lampka. Gdyby jakimś cudem całe to zamieszanie
okazało się zwykłym alarmem przeciwpożarowym, policja z pewnością nie byłaby
potrzebna. Miałam jednak nadzieję, że ktoś zrobił sobie idiotyczny „bombowy”
żart, jak to już kiedyś miało miejsce w naszym liceum.
Zanim
znalazłyśmy się w towarzystwie kolegów i koleżanek z klasy, do szkoły podjechała
karetka, zajmując miejsce przed głównym wejściem do budynku. Moja nadzieja
pękła jak cienka, mydlana bańka.
Musiało stać się coś bardzo złego.
Ludzie
wokół szeptali, ale nawet nie starałam się wyłapywać ich słów. Skupiłam się za
to na wyszukiwaniu wśród tłumu, wysokiego, postawnego mężczyzny o czarnych jak smoła
włosach.
— Clarie,
Amelio, nie uwierzycie! — Moje starania przerwał piskliwy głos Emmy, która
wyrosła nagle przed nami. Wokół zaczęła tworzyć się niewielka grupka znajomych.
— To Sophie
— przewodnicząca była wyraźnie poddenerwowana. Co rusz patrzyła to na szkołę to
na nas, a jej głos nabrał piskliwego charakteru.
— Wczoraj
wieczorem nie wróciła z próby cheelrederek, a dziś znaleźli jej ciało w schowku
gimnastycznym.
Gdy kończyła, Poczułam jak włos jeży mi się na głowie, a na
ciało wstępuje lekki pot.
— Podobno
było tak zmasakrowane, że gość, który ją znalazł zakrztusił się własnymi
wymiocinami i zemdlał. — dodał odkrywczo Peter Colt, nasz klasowy kulturysta. Standardowo
grał twardego, choć osobiście widziałam jak zzieleniał na widok rozkrojonej
żaby podczas jednej z lekcji biologii.
—
Dzisiejsze zajęcia mają być odwołane, choć czekamy jeszcze na profesora, żeby
to potwierdził. — dodała Emma, ignorując wypowiedź kolegi.
— Złapali
sprawcę? — usłyszałam zaciekawiony głos Clarie. Odwróciłam się w stronę
przyjaciółki i z zaskoczeniem stwierdziłam, że była jeszcze bledsza ode mnie.
— Nie, ale
ludzie gadają, że to ten sam psychopata, który zmasakrował dziewczyny z
Morgantown.
W tym
momencie plecy musnęła mi zimna macka strachu. Nerwowo przygryzłam dolną wargę
próbując powstrzymać westchnienie.
Historia
uczelnianej tragedii była ostatnio w Darkvill tematem numer dwa, tuż po
incydencie związanym z niedawnym zaginięciem drugoklasisty. Moja mama do dziś
rozglądała się w koło, w oczekiwaniu niewidzialnego zagrożenia. Gdyby wiedziała,
co wydarzyło się dziś w naszym liceum, pewnie przyszłaby ze szpitala na
piechotę i zamknęła mnie w stalowej celi, a potem połknęła klucz.
Naprawdę robiło się coraz ciekawiej…
— To na
pewno jakieś fatum krąży nad Darkvill — zawyrokował niepodziewanie Colt. — Bestii
z Morgantown spodobało się nasze otoczenie.
Jego słowom
towarzyszył cichy pomruk akceptacji i snucie kolejnych, poronionych domysłów. Niezaciekawiona
złapałam Clarie za przedramię i wycofałam się z nią do tyłu. Nagle przyszedł mi
do głowy pewien pomysł, więc postanowiłam od razu go wykorzystać.
— Myślisz,
że mogłybyśmy się urwać i nikt tego nie zauważy? — spytałam, gdy znalazłyśmy
się w cieniu jednego z pobliskich dębów. — Nie wydaje mi się, żeby dziś
sprawdzali obecność.
Clarie spojrzała na mnie spode łba, ale w jej oczach nie
było gniewu.
— Psujesz
się Green — rzekła z przekorą. — Choć co do jednego przyznam ci rację.
Zdecydowanie wolę towarzystwo naleśników w „ Burgundzie” niż nakręcanie się tą
całą tragedią. Jakoś ciężko uwierzyć, że w naszym spokojnym liceum wydarzyło
się coś takiego.
Spojrzała
na mnie, czekając na odpowiedź. Wiedziałam, że jest mocno zdenerwowana i
próbuje to ukryć. Uśmiechnęłam się smutno. Pobliska knajpka, w której serwowano
najlepsze naleśniki w mieście, z pewnością zaspokoiłaby apetyt Clarie, ale nie
rozwiązałaby problemu mojego noclegu. Poza tym nie byłam pewna czy zdołałabym
cokolwiek przełknąć… Z nas dwóch to Clarie zawsze zajadała stres.
Dodatkowo po głowie chodziła mi jeszcze jedna myśl…
Mianowicie
za dużo rzeczy działo się na raz, bym mogła przypisać te zdarzenia zwykłemu
przypadkowi. Tragedia Shopie tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że po
mieście grasuje coś, czego nie chciałabym spotkać. Dlatego naprawdę musiałam
jak najszybciej wszystkiego się dowiedzieć, a narażanie przyjaciółki czy jej
rodziny nie wchodziło w grę.
W obecnej sytuacji należało w sekundę wymyślić plan, by
odsunąć od siebie koleżankę i odnaleźć
pewnego dupka, który jako jedyny mógł wiedzieć, co tak naprawdę miało tutaj
miejsce. I przede wszystkim czy owa sytuacja w jakikolwiek sposób wiązała się z
tym, co widziałam w dworku…
— Mam
lepszy pomysł — rzekłam do przyjaciółki, gdy coś przyszło mi na myśl. — Znajdziemy
Matta i porwiesz go na słodką randkę, a ja pożyczę twój samochód żeby sprawdzić,
co z mamą.
Clarie spojrzała na mnie dziwnie, jakby domyśliła się, że
coś knuję.
— Chyba nie
masz zamiaru sama sprzątać bałaganu w swoim cudownym zamczysku? — spytała przewiercając
mnie na wylot.
Tyle lat przyjaźni sprawiło, że znałyśmy się jak łyse konie,
dlatego nie dało jej się tak łatwo zamydlić oczu. Ja jednak miałam swoje
sposoby.
— Przecież
wiesz, że sama nie ogarnę tego śmietniska — odparłam zdecydowanym tonem.
Potrzebowałam naprawdę dobrego argumentu żeby uśpić jej
czujność.
— Chcę po
prostu sprawdzić, co z Sarah, bo jeśli jakimś cudem zdążyła dowiedzieć się już
o dzisiejszych wydarzeniach w Darkvill, to bardzo możliwe, że niedługo pojawi
się tutaj wojsko, by mnie znaleźć.
Nastała chwila ciszy, podczas której Clarie prześwietlała
mnie wzrokiem, oceniając czy mówię prawdę. Za moment parsknęła i ze
zrozumieniem pokręciła głową.
— Kto jak
kto, ale twoja mama jest do tego zdolna — rzekła przekonana. — Znajdźmy mojego
przystojniaka, a potem odprowadzimy cię do auta.
— Dzięki —
uniosłam kąciki ust, choć wcale nie było mi do śmiechu. — Wieczorem zwrócę
twoje niebieskie cacko.
Gdy ruszyłyśmy
w poszukiwaniu starszych grup stwierdziłam, że tak naprawdę sama nie wiem, co
ze sobą zrobić. Miałam nadzieję, że Sanders kręci się gdzieś z Mattem, co da mi
możliwość porozmawiania z nim chwilę na osobności. Podświadomie wyczuwałam, że
jest jedyną osobą, posiadającą jakiekolwiek rozeznanie w mojej obecnej
sytuacji. Musiałam z nim pogadać, choć nie wiedziałam jak to zrobić, by nie
wzbudzić jednocześnie zainteresowania połowy szkoły, z moją najlepszą
przyjaciółką na czele. W końcu wszyscy znali nas z odwiecznej rywalizacji
byłoby więc co najmniej dziwne gdybyśmy nagle zaczęli wspólnie umykać gdzieś w
bok i szeptać po kątach.
Nagłe westchnienie Clarie sprowadziło mnie na ziemię. Już
myślałam, że coś się stało, ale to po prostu była reakcja przyjaciółki na
zbliżającego się do nas młodego mężczyznę.
Spojrzałam
na pociągłą, bladą twarz, otoczoną potarganymi włosami w mysim kolorze. Bordowa
bluza i grafitowe spodnie, luźno zwisały ze szczupłej sylwetki chłopaka,
nadając mu nieco niechlujny wygląd.
Matt.
Uśmiechnął się do nas uroczym uśmiechem dziecka, któremu
właśnie podarowano ulubionego lizaka. Gdy tylko się zbliżyłyśmy chłopak bez
najmniejszej krępacji przyciągnął do siebie Clarie, składając na jej ustach
zalotny pocałunek. Oczywiście jak na złość nie było przy nim Sandersa.
— Siemka
Mel — skinął na przywitanie, gdy już oderwali się od siebie.
— Hej —
odpowiedziałam uśmiechem, przyglądając się jak z lekką zaborczością obejmuje
swoją dziewczynę.
Prawie
niezauważalne ukłucie zazdrości mignęło przez moje ciało, co pozwoliło mi
stwierdzić, że stanowczo zbyt długo jestem sama. Po nieudanym związku ze
Scottem jakoś nie miałam ochoty na miłosne gierki. Poza tym głowę zaprzątała mi
choroba taty i ciągła walka o więcej czasu. Teraz jednak w jakiś dziwny sposób
odczułam brak bliskości tej drugiej osoby.
Przez głowę
przemknął mi obraz siebie i Blake’a rozłożonych razem na strychowej podłodze i
„tulących się” się jak para zadowolonych kochanków. Spontaniczny napływ gorąca
uderzył we mnie zanim zdążyłam wyrzucić tę niechcianą scenę z przegrzanej
czaszki.
O, tak! Zdecydowanie potrzebowałam nadrobić swoje
towarzyskie zaległości.
Rozejrzałam
się po szkolnym dziedzińcu, próbując ukryć swój stan, który oczywiście nie
umknął uwadze rozanielonej Clarie.
— Mel, co
jest? — zwróciła się do mnie, odsuwając od Matta i łapiąc moją dłoń. — Nagle
zrobiłaś się czerwona, jakbyś miała dostać wylewu. Wszystko gra?
— Za dużo
wrażeń — westchnęłam, przerzucając jej uwagę na inne tory. — Najpierw ta
cholerna grypa, potem burza i wypadek mamy, a teraz jeszcze to. — Wskazałam
budynek liceum.
Jak na
zawołanie ze szkoły wyszło dwóch sanitariuszy pchających nosze, na których
spoczywał szczelnie zamknięty, czarny worek. Nagły pomruk rozszedł się nad
szkolnym dziedzińcem jak poranna mgła na otwartym polu. Wszyscy szeptali coś
zawzięcie, wskazując na zamykające się drzwi karetki. Nawet Clarie ścisnęła mocniej
moją dłoń o mało nie łamiąc mi palców. Dokuczliwy ucisk w żołądku dał o sobie
znać, gdy moja wyobraźnia zaczęła przenikać przez ciemną folię.
Nie mogłam
uwierzyć, że tam spoczywa ciało szkolnej księżniczki Shopie. Mimo, iż obie nie
darzyłyśmy się specjalną sympatią, nigdy bym nie przypuszczała, że jej życie
zakończy się w tak okrutny i niewłaściwy sposób. Nawet nie chciałam myśleć, co
takiego rozegrało się wczoraj w gimnastycznym schowku. Ta dziewczyna nadal powinna
chodzić do naszego liceum, prezentować rewie mody na przerwach i odbijać innym,
nic nie wartych chłopaków.
Rozejrzałam
się, szukając niezwykle przystojnego, ciemnowłosego dupka, który był teraz moją
jedyną szansą na odkrycie prawdy o obecnych wydarzeniach. Zdenerwowana widziałam
jedynie podniecone twarze ludzi, wpatrzonych w odjeżdżający za karetką,
radiowóz.
— Ach, Mel!
— z zadumy wyrwał mnie głos Matta. On jako jedyny zamiast jarać się całym
zamieszaniem, nie odrywał wzroku od Clarie.
— Zapomniałbym — wyciągnął z
kieszeni, niewielką, zgiętą w cztery, karteczkę. — Blake prosił mnie bym ci to
przekazał.
Wyciągnął ją w moją stronę.
— Zostawił
ci swój adres na wypadek gdybyś chciała odebrać dziś kopię waszego referatu. Powiedział,
że możesz wpaść po nią w każdej chwili.
Przez
moment mnie zamurowało, choć zaraz to wrażenie zastąpiła niespodziewana ulga. Odruchowo
próbowałam ukryć jak bardzo ucieszyła mnie ta wiadomość, ale chyba nie za
bardzo mi to wyszło, bo Clarie patrzyła na mnie dziwnie palącym wzrokiem. Jej
szczęka prawie uderzyła o podłoże, a oczy przypominały dwie piłki od tenisa. Uwolniłam
dłoń z żelaznego uścisku przyjaciółki i odebrałam niewielki skrawek papieru.
— Dzięki —
odparłam szybko, wkładając zdobycz do kieszeni kurtki. Teraz musiałam się
ulotnić.
— W takim razie, chyba będę już zmykać. Mam parę
spraw do załatwienia, a z tego co wiem, Clarie chce cię porwać na uroczą randkę.
Uwaga Matta
od razu przerzuciła się na swoją dziewczynę, a ja uśmiechnęłam się niewinnie do
przyjaciółki, która z cichym westchnieniem podała mi upragnione kluczyki. W jej
oczach dostrzegłam ostrzegawczy błysk, gdy rzuciła bezgłośnie:
— Pogadamy wieczorem.
Nie chcąc
by zmieniła zdanie i zaczęła natychmiast przepytywać mnie z odkrytych newsów,
szybko pożegnałam się z obojgiem i manewrując pomiędzy rozchodzącymi się
ludźmi, uciekłam do auta.
Dopiero,
gdy zamyślona przejechałam kilka kilometrów, zorientowałam się, że bezwiednie podążam
w stronę wiekowego dworku. Najwidoczniej, pomimo nieciekawych rzeczy, które tam
się wydarzyły, jakimś cudem uznałam to stare zamczysko za swój dom. Prawdę
mówiąc, podświadomie wierzyłam, że mama nieprzypadkowo wybrała to miejsce,
byśmy po śmierci taty, mogły zacząć wszystko od nowa. Niestety samotne użalanie
się nad sobą i ponowne ocenianie szkód, jakie zafundowała nam burza, chwilowo nie
było najlepszym pomysłem. Poza tym ostatni koszmar uzmysłowił mi, że tym razem
nie chodzi tylko o mnie, ale przede wszystkim liczy się bezpieczeństwo
najbliższych, dlatego nie ulegało wątpliwości, że w obecnej sytuacji potrzebowałam
odpowiedzi na parę bardzo istotnych pytań. Oczywiście udzielić ich mogła tylko
jedna osoba.
Sanders.
Nagły
impuls sprawił, że mijając skrzyżowanie na West Street, szybko puściłam
kierunek i nieco zbyt gwałtownie zatrzymałam się na pustym przystanku autobusowym.
Kierowca auta jadącego za mną zawył klaksonem, dając mi pewnie do zrozumienia,
jak nieodpowiedzialnie zachowuję się na drodze. Wzruszyłam jedynie ramionami,
po czym z lekkim ociąganiem sięgnęłam do kieszeni i rozwinęłam wyciągniętą z
niej kartkę, na której ładnym charakterem pisma, skreślone było parę słów oraz
dobrze wyrysowana mapka.
Nie wiem
skąd, ale już wcześniej domyśliłam się, że widniejący na niej adres nie
prowadzi do lokum, w którym Blake mieszkał podczas roku szkolnego. Mapka najprawdopodobniej
znaczyła trasę do domku letniskowego, gdzie chłopak spędzał niemal wszystkie
weekendy oraz wakacje w towarzystwie swojego wujostwa.
Już dawno
temu usłyszałam z ust Matta historię o tym, jak państwo Sanders, będąc przejazdem
w Darkvill, postanowili kupić synowi niewielkie mieszkanie w samym centrum
miasteczka, by łatwiej mu było dostawać się do szkoły. Odwiedziłam to lokum
tylko raz, zaciągnięta siłą przez Clarie, kiedy to przyjaciółka usilnie próbowała
zeswatać mnie i Blake’a, aranżując podwójną randkę. Skończyło się na tym, że
jeszcze przed rozpoczęciem oglądania pierwszego filmu, pokłóciłam się z
Sandersem, wyzywając go od pompatycznych debili i uciekłam, trzaskając drzwiami
z siłą pięciostopniowego huraganu.
Nie
pamiętałam już dokładnie o co poszło, ale chyba stwierdził, że ze swoimi
ognistymi włosami mogłabym występować w horrorze bez zbędnej charakteryzacji. Oczywiście
upierał się później, że to miał być tylko zabawny żart, ale jego drwiący ton,
którym zwykle mnie obdarzał, wcale na to nie wskazywał.
Od tamtej
pory nie pojawiłam się już więcej w jego cholernym mieszkanku. Wiedziałam
natomiast, że adres widniejący na trzymanej przeze mnie kartce, na pewno nie
prowadził do tego miejsca.
Musiało to więc
oznaczać, że Sanders zapraszał mnie do domku letniskowego, który znajdował się
jakieś czterdzieści pięć kilometrów w kierunku gór. Nigdy tam nie byłam, choć
słyszałam o tym miejscu, podczas jednej z opowieści Matta. Chłopak był wtedy
naprawdę pod wrażeniem, chociaż do dziś nie wiem, czy owy zachwyt dotyczył
samego domu, czy męskiej imprezy, jaka tam się odbyła.
Tak czy
siak, perspektywa spotkania z wujostwem Sandersa, którego de facto nigdy nie
poznałam, jak i z samym Blakiem nie była zbytnio zachęcająca.
Westchnęłam ciężko, opierając głowę o fotelową poduszkę.
Jakie
jednak miałam wyjście?!
Jedynie
Sanders zdawał się mieć jakiekolwiek rozeznanie w mojej obecnej sytuacji, choć
za żadne skarby nie wiedziałam, dlaczego tak jest. Znaliśmy się niemal trzy
lata, ale musiałam przyznać, że tak naprawdę niewiele o nim wiem. Clarie,
znając nasze wzajemne stosunki, rzadko kiedy wspominała o Blake’u, chyba że
Matt wygadał się do niej z czymś wyjątkowo ciekawym.
Na przykład
słyszałam - jak zresztą łatwo można było się domyśleć - że Sanders spotykał się
z wieloma dziewczynami, jednak żaden jego związek nie trwał dłużej niż cztery
miesiące. Jeśli oczywiście taki okres czasu można nazwać związkiem. Kto zresztą
wytrzymałby dłużej z taką kanalią? Poza
tym – chłopak dobrze się uczył, miał świetne wyniki sportowe, i od czasu do
czasu – jak na ten typ przystało – wdawał się w bójki. Zwykle po pijaku.
Ot, nic
ciekawego – typowy, zdolny licealista.
A jednak
było w nim coś dziwnego…
Coś niespotykanego, jakby w jego cieniu kryło się drugie
dno, jakaś tajemnica nie mogąca poznać światła dziennego. Często wyjeżdżał,
nawet podczas roku szkolnego i nie miał przez to żadnych problemów. Zresztą, jego
średnia i tak nigdy nie spadała poniżej pięć zero, a wśród nauczycieli cieszył
się ogólnym szacunkiem. Podobno latem lubił spacery po górach, a zimą – jazdę
na nartach, często więc wraz z wujostwem wybierał się na kilkudniowe wycieczki
w plener.
Większość
faktów z życia Sandersa było mi jednak nieznane. Nigdy nie widziałam jego
rodziców, podobnie zresztą jak wujostwa, a mieszkałam tu przecież od dziecka. Słyszałam,
że przeprowadził się tutaj jakiś czas przed rozpoczęciem liceum, ale za nic
mogłam pojąć, kto przy zdrowych zmysłach i z wypchanym portfelem, świadomie
wybiera Darkvill jako miasteczko, w którym chce żyć? Na świecie było tyle
pięknych miejsc, które aż prosiły się by w nich zamieszkać.
Piskliwy
dźwięk klaksonu sprawił, że aż podskoczyłam w fotelu. Zerknęłam w lusterko.
Okazało się, że kierowca autobusu próbuje wjechać na zajęty przeze mnie,
niewielki przystanek.
Zawahałam
się jeszcze przez moment, po czym puszczając kierunek ostrożnie zawróciłam w
stronę domku letniskowego Sandersów.
Gdy minęłam
tablicę graniczną miasteczka, zorientowałam się, że rejony, w które wkraczam są
mi kompletnie nieznane. Co prawda kilkakrotnie jeździłam trasą nr 19, gdy razem
z tatą chcieliśmy spędzić weekend w górach, jednak zwykle stacjonowaliśmy w
Peterstown, natomiast nigdy nie odbijaliśmy w kierunku Mill Creek.
Gdy niemal
po godzinie jazdy odnalazłam zaznaczony skręt i minęłam niewielką rzeczkę
Tygart, w duchu stwierdziłam, że Clarie zabije mnie jeśli oddam jej tak
ubrudzony samochód. Żeby tego było mało, zostało jeszcze jakieś sześć
kilometrów, a wyglądało na to, że prędzej czeka mnie wspinaczka, niż dojechanie
autem na miejsce. Na szczęście po dziesięciu minutach mozolnej jazdy, strasznie
wyboista droga przeszła w piaszczysty trakt, który krętymi, aczkolwiek bardziej
gładkimi ścieżkami, prowadził w coraz głębszy las. Po jakimś czasie zaczęłam
się nawet zastanawiać, czy na pewno wybrałam odpowiednią trasę, chociaż mapka,
jaką wyrysował mi Sanders była wyjątkowo dokładna. Obiecałam sobie, że jak
tylko dotrę do tej jego przeklętej leśniczówki, zapytam tego idiotę, co sobie
myślał „zapraszając mnie” do cholernego buszu! Przecież doskonale wiedział, że
nie mam samochodu, a ostatni przystanek autobusowy jaki widziałam, kończył się
na Mill Creek.
Ostry skręt
w prawo, wyrwał mnie z zadumy i sprawił, że omal nie wjechałam na wielki pień
jakiegoś starego drzewa. Pisnęłam wystraszona i w ostatniej chwili mocno
obróciłam kierownice. Koła zapiszczały, ale udało im się wybrnąć z tego
trudnego manewru.
Teraz byłam naprawdę wściekła, że w ogóle zdecydowałam się
tu przyjechać! Jeszcze trochę i auto Clarie będzie nadawało się jedynie do kompleksowej
naprawy.
Dalej jechałam
bardzo ostrożnie, na szczęście po kilkudziesięciu metrach las zaczął rzednąć i…
niepodziewanie moim oczom ukazał się widok jak z bajki.
Znalazłam
się na wielkiej polanie, otoczonej z dwóch stron przez wysokie, strzeliste
sekwoje. W centralnym punkcie terenu, na lekkim wzniesieniu, położone było
domostwo, za którym w oddali majaczyła, skąpana w południowym słońcu, zielona
góra. Zgrabny, piętrowy, budynek
stanowił wspaniałe połączenie drewna, z niewielką ilością szlachetnego
kamienia. Przednia cześć domu składała się niemal z samych wysokich okien, nie
licząc podwójnego, szerokiego garażu, do którego prowadziła lekko kręta, kamienna
droga. Zadbany trawnik i rośliny, dodawały temu pięknemu miejscu jeszcze więcej
uroku.
Nawet nie
wiedziałam kiedy z moich ust wyrwał się stłumiony jęk zachwytu. Musiałam
przyznać, że w takiej głuszy spodziewałam się ukrytej w gąszczu wysokich
chwastów leśniczówki, a nie pięknej, luksusowej willi.
Wolno
pokonałam ostatni odcinek, który aż do podjazdu został wyłożony jasnym żwirem. Wjechałam
na podwórze, parkując przed jednym z garaży. Obok stało ciemne auto Blake’a.
Poczułam
jak stres ściska mi gardło, więc nerwowym gestem przygładziłam włosy. Zerknęłam
we wsteczne lusterko, by ocenić swój wygląd, ale gdy tylko zauważyłam parę
bursztynowych, wystraszonych oczu – szybko zrezygnowałam. Nie wiedziałam czy
opiekunowie Sandersa spodziewają się mojej wizyty, ale i tak denerwowałam się
jak przed pierwszym dniem w nowej szkole.
Wyszłam z
samochodu i podeszłam do frontowych drzwi. Ostatni raz złapałam głęboki oddech
i nim zdążyłam się rozmyśleć - nacisnęłam dzwonek.
Przez chwilę nic się nie działo, lecz zaraz usłyszałam po
drugiej stronie czyjeś powolne, ciężkie kroki.
W tej samej
sekundzie, brązowe wrota otwarły się na oścież, a ja ujrzałam szeroką, opaloną
klatę, na którą narzucona była rozpięta, kraciasta koszula. Zdumiona uniosłam
głowę i zobaczyłam przystojną, nieco chłopięcą twarz okoloną burzą potarganych,
złotych włosów. Dwoje bystrych, błękitnych oczu, wpatrywało się we mnie z
zaciekawieniem.
Przełknęłam ślinę.
Jeśli tak
wyglądał każdy drwal w tej okolicy, to zdecydowanie byłam w stanie kolejny raz
się przeprowadzić. Nawet upierdliwe dojazdy do szkoły nie wydawały mi się już
takie straszne.
Pewnie
gapiłabym się tak w nieskończoność, gdyby z zamyślenia nie wyrwał mnie
przyjemny, męski głos:
— Witam
piękną panią. — Chłopak uśmiechnął się pokazując rząd równych, białych zębów. —
Ty pewnie jesteś Amelia? Blake wspominał, że się pojawisz.
Zaskoczona kiwnęłam lekko głową, podczas gdy chłopak odsunął
się nieco, by przepuścić mnie w przejściu.
— Zapraszam
— gestem zachęcił, bym weszła do środka. — Mój brat zaraz zejdzie, ale przedtem
pewnie chętnie się czegoś napijesz. Jazda po tych wertepach bywa wycieńczająca.
Odchrząknęłam,
próbując znaleźć swój głos, ale czułam się jakby język przywarł mi do
podniebienia. I to nie tylko z powodu, faktu, iż kompletnie nie wiedziałam, że
Sanders ma brata.
— Dzięki —
wydukałam w końcu, przekraczając próg górskiej willi. — Rzeczywiście szklanka
wody dobrze mi zrobi.
Przechodząc
obok chłopaka, kątem oka zauważyłam, że bacznie mi się przygląda. Schyliłam głowę próbując ukryć zażenowanie,
czego dowodem był wypełzający na twarz rumieniec.
Naprawdę było
ze mną źle skoro ostatnio tak peszył mnie widok przystojnych facetów. Postanowiłam,
że jak tylko ogarnę nieco swoje życie, poświęcę się naprawie stosunków
towarzyskich - w szczególności tych damsko męskich.
Rozejrzałam się dookoła.
Wystrój
wnętrza był jeszcze bardziej powalający niż wygląd samego domu. Boski „drwal”
poprowadził mnie przez szeroki, jasny hol, z którego odchodziły masywne,
zakręcające schody - do salonu, gdzie zostawił mnie na chwilę oznajmiając, że
zaraz wróci.
Odetchnęłam
głęboko, rozglądając się po cudownym wnętrzu. Wychodząca na południe ściana,
składała się niemal z samych okien, za którymi rozciągał się wspaniały widok na
wysokie sekwoje i majaczącą w oddali zalesioną górę. Potężny kamienny komin
piął się do samego sufitu, wysokiego na jakieś dobre sześć metrów. Ułożone
kaskadowo, drewniane belki oraz, składający się z dwóch, pięknie wykrojonych
kół, żelazny żyrandol tworzyły wspaniały efekt. Przytulności tej otwartej
przestrzeni dodawały dwie kolorowe kanapy, fotele, kilka antycznych mebli i
wspaniały, czarny fortepian, stojący przy ścianie z oknami. Zachwycona,
podeszłam do jednego z nich i podziwiałam górski krajobraz, gdy nagle ciszę
przerwał dobrze mi znany, głęboki, męski głos.
— Witaj
Green. — Moje ciało natychmiast się spięło na dźwięk tych dwóch słów. Powoli odwróciłam
się w kierunku Blake’a, a mój żołądek wywinął dziwnego koziołka. Mężczyzna miał
na sobie zwykłe, jasne, wytarte jeansy i szary, nieco luźniejszy podkoszulek,
ale wyglądał w tym zestawie lepiej niż nie jeden w smokingu od Armaniego. Opierał
się o futrynę przy wejściu z założonymi na piersi ramionami. Lekko wilgotne,
kruczoczarne włosy sterczały na wszystkie cztery strony świata, nadając
fryzurze artystyczny, a zarazem naturalny wygląd.
— Dotarłaś…
— W jego oczach coś błysnęło, choć nie byłam w stanie ocenić, co to takiego.
Przez chwilę gapiłam się na niego jak oniemiała, gdy coś przyszło mi nagle do
głowy
— Ledwo —
stwierdziłam, odzyskując język w gębie. — Szkoda tylko, że nie kazałeś mi
wspinać się na sam szczyt lodowca. To z pewnością byłoby łatwiejsze niż jazda
tutaj po leśnych serpentynach i wertepach.
Kącik jego ust delikatnie drgnął.
— Wiedziałem,
że sobie poradzisz — stwierdził,
ignorując mój ironiczny ton. — Inaczej kogoś bym po ciebie wysłał.
Parsknęłam z niedowierzaniem, patrząc na niego jak na
idiotę.
— To teraz
robisz za mojego ochroniarza? – spytałam. - A może szofera? Nie wiem, czym
sobie na to zasłużyłam, choć nie za specjalnie czuję się wdzięczna.
— A
powinnaś.
To krótkie
stwierdzenie w jednej sekundzie wyprowadziło mnie z równowagi. Już miałam mu
wygarnąć, co o tym wszystkim myślę, gdy do salonu wrócił złotowłosy drwal,
niosąc na tacy dzban z sokiem, szklanki i jakieś kolorowe ciasteczka.
— Na
wypadek gdybyś nie jadła dziś śniadania — rzucił na wejściu, kompletnie
ignorując stojącego nieopodal Blake’a. Zauważyłam, że jest nieco niższy od
Sandersa, ale prawie tak samo umięśniony.
— Właśnie
wyjąłem z piekarnika gorące, maślane bułeczki. – postawił na stole tacę, na
której faktycznie oprócz ciastek były jeszcze kusząco wyglądające wypieki. —
Mam nadzieję, że ci zasmakują.
Wyprostował
się i podszedł do mnie wyciągając dłoń.
— A tak
poza tym jestem Lukas. — Gdy odwzajemniłam gest, złożył na mojej ręce
zawadiacki, nieco zbyt długi pocałunek.
— Pięknie
pachniesz… — dodał, puszczając do mnie oczko. — Już rozumiem, czemu mój starszy
brat jest tobą tak zafascynowany…
Uśmiechnęłam
się bezwiednie, czując, że znów się rumienię. Nie wiedziałam, czy powodem mojego
zażenowania były jego słowa czy nietypowe przywitanie. Wiedziałam natomiast, że
zdecydowanie jestem w stanie polubić tego gościa, nawet jeśli był kolejną
osobą, zboczoną na punkcie zapachów.
— Miło mi
cię poznać — spojrzałam na przystojną twarz chłopaka, próbując ocenić jego wiek.
Nie wyglądał na młodszego ode mnie, ale co ja tam mogę wiedzieć. W końcu
ostatnio nic w moim życiu nie wyglądało na to, czym było.
— Czy
zdajesz sobie sprawę, że ta kupa mięśni od prawie dwóch godzin koczowała przy
oknach, martwiąc się czy bezpiecznie do nas dotrzesz? — oznajmił drwal,
zabawnie konspiracyjnym tonem. Zaskoczona nie wiedziałam, co odpowiedzieć, ale
uratowało mnie ciche chrząknięcie.
— Wystarczy
Luk — ostrzegł Sanders, po czym ruszył się ze swojego miejsca i podszedł do
stolika, by nalać soku do dwóch stojących tam szklanek. Trzecią zostawił pustą.
— Zdaje
się, że miałeś gdzieś wyjść. — spojrzał znacząco na brata. — Chyba nie chcesz,
żeby Lydia się niecierpliwiła?
Boski drwal wywrócił oczami robiąc przy tym zabawną minę.
— Ok, ok… —
uniósł ręce w geście poddania. — Ponieważ potrzebujecie chwili prywatności,
będę się zwijał.
Ponownie
odwrócił się w moją stronę i obdarzył zabójczym uśmiechem.
— Wybacz
kochana, że zostawiam cię w tej głuszy jedynie w towarzystwie mojego
gburowatego brata — powiedział przepraszającym tonem. — Pamiętaj jednak żeby
nie dać się omamić jego staroświeckiej bajerze. Zdecydowanie zasługujesz na
kogoś…
Głośnie
warknięcie nie pozwoliło mu dokończyć.
Zerknęłam na Sandersa, który właśnie gromił brata zmrużonym spojrzeniem.
— Poradzimy
sobie. — odburknął groźnie, choć pochmurny ton wcale nie przeraził Lukasa.
Wręcz przeciwnie. Chłopak wybuchł serdecznym śmiechem i posyłając mi
niewidzialnego buziaka, wycofał się z pięknego salonu, rzucając na odchodne:
„Bawcie się dobrze, gołąbki”.
Chwilę
patrzyłam jak znika za rogiem, a potem po raz kolejny tego dnia przygryzłam
nerwowo usta. Byłam pewna, że niedługo dolna warga spuchnie mi jak po aplikacji
botoksu.
Usłyszałam
ciche trzaśnięcie drzwiami i z dziwnym napięciem uświadomiłam sobie, że znowu
zostaliśmy z Sandersem sami. Prawdopodobnie sami.
Nie
zwracając uwagi na przedłużającą się ciszę, udałam, że podziwiam czarny,
świecący fortepian. Zresztą wcale nie musiałam udawać, bo to cacko aż prosiło
się by nie odrywać wzroku od lakierowanej, ciemnej powierzchni.
Mimo
swojego zafascynowania, czekałam, aż Blake wytknie mi, wczorajsze zachowanie,
albo drwiąco stwierdzi, że miał rację i że w końcu przyszłam do niego żebrać o
pomoc.
Minęło kilkanaście sekund lecz – ku mojemu zdumieniu - nic
takiego nie miało miejsca. Bezwiednie zerknęłam w stronę mężczyzny, który
właśnie usadowił się na jednym z foteli i przyglądając się mi zmrużonymi oczami
pociągnął łyk soku pomarańczowego.
— Rozgość
się Green — nakazał, gdy odkrył, że mu się przyglądam. Widząc, że się waham,
wskazał przeciwległą kanapę.
— Ja nie
gryzę — dodał ironicznym tonem. — Chyba, że ładnie poprosisz.
Całkowicie
ignorując jego zaczepkę, zrobiłam kilka kroków i zatopiłam się w miękki
materiał. Odłożyłam szkolną torbę, przypominając sobie, że mam w niej gaz
pieprzowy, który niegdyś zwędziłam Sarah. Nie to żebym czegoś się obawiała. Po
prostu po ostatnich wydarzeniach wolałam być przygotowana na różne
ewentualności.
Nagle coś przyszło mi do głowy.
— Nie
wiedziałam, że masz brata. — zaciekawiona, przerwałam ciszę. — Nie jesteście
zbytnio podobni.
Sanders
zerknął w kierunku wyjścia z salonu, a jego twarz lekko pojaśniała. Chyba
lubili się z Lukasem.
— Luk to
mój brat przyrodni. — rzekł niespotykanie swobodnym tonem. — Rodzice adoptowali
go, gdy miał niewiele ponad pięć lat. Rzadko się widujemy. Mieszka w Kalifornii,
dopiero niedawno przyjechał do Darkvill.
Powoli
starałam się kodować wszystko, co do mnie mówił, ponieważ te informacje były
zupełnie niespodziewane. Nawet Clarie czy Matt nigdy nie wspominali o Lukasie,
dlatego możliwe, że w ogóle o nim nie wiedzieli. Ciekawa byłam jeszcze jednej
rzeczy.
— A twoje
wujostwo? — spytałam niby od niechcenia. — Myślałam, że tutaj mieszkają?
Nastała
kolejna chwila ciszy. Sanders odstawił szklankę, oparł ramiona na kolanach i
wbił we mnie przenikliwy wzrok. Prawy kącik jego ust, uniósł się lekko do góry.
— Jeśli
pytasz czy są obecnie w domu to nie, nie ma ich. — rzucił w odpowiedzi. —
Wyjechali na kilka dni, więc jesteśmy tutaj kompletnie sami.
Ostatnie
zdanie zabrzmiało jak ostrzeżenie, ale udałam, że wcale tego nie słyszę.
Wiedziałam natomiast, że Sanders robi to specjalnie, jakby chciał mnie nie tyle
wystraszyć, co oznajmić, że jestem kompletnie zdana na jego łaskę…
Wcale nie poprawiło mi to humoru.
— Świetnie
— mruknęłam z udawaną pewnością siebie. — Bo jest wiele rzeczy o które
chciałabym cię zapytać, a nie jestem pewna czy twoi opiekunowie, zdają sobie
sprawę, że po nocach bawisz się w gladiatora, albo nawiedzasz bez zaproszenia
cudze mieszkania.
Blake
milczał przez dłuższą chwilę, a potem parsknął śmiechem. Ze zgrozą stwierdziłam,
że lubię ten jego spontaniczny grymas. Gdy to robił, w lekko opalonych polikach
pojawiały się dwa urocze dołeczki. Poirytowana spuściłam wzrok i sięgnęłam po
szklankę wypełnioną sokiem.
O czym ja
do cholery myślałam? Urocze?! Naprawdę było ze mną okropnie, potwornie i niewyobrażalnie
źle!
Szybko przywołałam w pamięci przykre rzeczy jakich doznałam
za sprawą tego nadętego bufona. Od razu zrobiło mi się lepiej.
Upiłam łyk napoju i śmiało zwróciłam się w stronę rozmówcy.
— Cieszę
się, że moja osoba tak cię bawi, bo przez ostatnie trzy lata traktowałeś mnie
raczej jak trędowatą, choć nie mogę sobie przypomnieć z jakiego powodu…
Zamilkłam
nagle, stwierdzając, że chyba niepotrzebnie powiedziałam te słowa. Nie wiem co
było przyczyną, ale ostatnio nasze stosunki skierowały się na jakieś dziwne
tory, a ja czułam się przez to strasznie zażenowana. Zdecydowanie łatwiej
rozmawiało mi się z Sandersem – dupkiem, niż z Sandersem – chłopakiem, który
uratował mi życie.
Blake także
milczał, przyglądając mi się z bezosobowym wyrazem twarzy, aż od jego
spojrzenia zaczęła mrowić mnie skóra. W tej chwili wiele bym dała, by dowiedzieć
się, o czym myśli, choć zapewne dumał nad jakąś konkretną docinką. Napięcie
między nami wyraźnie wzrosło, poczułam jak pocą mi się dłonie. Mężczyzna przekręcił
bardziej głowę, a jego oczy rozbłysły.
— Sytuacja
się zmieniła. — stwierdził nagle, a moje serce zaczęło szybciej bić. Nie
wiedziałam jak mam to rozumieć, więc powiedziałam pierwsze, co przyszło mi do
głowy.
— Dlaczego?
— wydukałam bezwiednie.
Sanders wahał się przez chwilę, jakby zastanawiał się, co
odpowiedzieć. Na moment spuścił wzrok, a gdy ponownie na mnie spojrzał, jego
twarz była pełna napięcia.
—
Powiedzmy, że źle cię oceniłem i chcę naprawić swój błąd.
Zamrugałam dwa razy, nieco oszołomiona jego słowami, po czym
jakby nigdy nic, wybuchłam gorzkim śmiechem.
Myślał by
kto!
Po tylu
latach bezustannej walki, ten pompatyczny dupek nagle stwierdził, że jednak nie
jestem taka jak mu się zdawało! Że warto porozmawiać ze mną jak z człowiekiem,
a nie produkować coraz to lepsze sposoby, by mi dogryźć. Rozbawiona szybko
odłożyłam szklankę na stolik, by nie wylać znajdującego się w niej napoju.
— I myślisz…
— zaczęłam. — Że tak po prostu zaprosisz mnie do swojego luksusowego domku w
górach, opowiesz parę ciekawych historyjek rozedm z filmu science fiction i od
razu staniemy się przyjaciółmi aż do grobowej deski?
Po raz
kolejny, zadane przeze mnie pytanie zawisło nad nami jak widmo nad swoją przerażoną
ofiarą. Spojrzenie Blake’a było w tej sekundzie tak intensywne, że miałam
wrażenie jakby wysysało tlen z całego salonu. Mimo to, patrzyłam na niego
dzielnie próbując wyczytać coś z bezwyrazowej twarzy. Po chwili Sanders nabrał
głęboko powietrza i westchnął przeciągle.
— Nie liczę
na to, że nasze relacje nagle się polepszą. — Rzekł szczerze — Chciałbym
jednak, byś postarała się choć w nikłym stopniu mi zaufać. To znacznie ułatwi
sprawę.
Moja szczęka uderzyła o podłoże. W tej sekundzie byłam
pewna, że jednak się przesłyszałam.
— Zaufać?!
— fuknęłam. — Facetowi, który przez trzy cholerne lata nie umiał normalnie
powiedzieć mi cześć?! Nie uważasz, że wymagasz nieco zbyt wiele?
Pokręciłam
się niespokojnie na kanapie, próbując ukryć zdenerwowanie. Ta rozmowa zaczynała
mnie męczyć.
Blake
natomiast potarł dłonią zmarszczone czoło. Wyglądało na to jakby jemu też nie
odpowiadała cała ta sytuacja. Najwidoczniej oboje czuliśmy się nieswojo, gdy
przebywaliśmy w swoim towarzystwie dłużej jak dziesięć minut i nie zdążyliśmy
porządnie się pokłócić.
— Posłuchaj
Amelio — zaczął. — Czy nie możemy choć na sekundę odłożyć na bok topór wojenny
i zwyczajnie porozmawiać? — Spytał zmęczonym tonem. — W końcu chyba po to tutaj
przyjechałaś?
Zamrugałam
zdezorientowana i otworzyłam szerzej oczy.
Jego słowa kompletnie zbiły mnie z tropu. Może dlatego, że
faktycznie zjawiłam się tutaj nie po to, by przedrzeźniać Sandersa, ale
dowiedzieć się czegoś o ostatnich wydarzeniach. A może dlatego, że ta łagodna
wersja Blake’a była mi całkowicie nieznana.
Przyglądałam
się jak mężczyzna przeczesuje ręką wilgotne włosy, a potem przeciera nią lekko spiętą
twarz. Obserwowałam jak jego szary podkoszulek napiął się podczas tych ruchów i
szybko odwróciłam wzrok, kiedy doszło do mnie, że to naprawdę przyjemny widok.
Nabrałam
głęboko powietrza, próbując się uspokoić, gdy nagle przez głowę przeleciała mi
myśl, którą bezwiednie wypowiedziałam.
— Czy
wiesz, że Shopie Quin nie żyje?
To pytanie tak po prostu wyszło z moich ust. Nie wiem
dlaczego je zadałam. Być może chciałam zwyczajnie odwrócić swoją uwagę od cholernych
mięśni siedzącego naprzeciwko mężczyzny, a być może dlatego, że wciąż do końca nie
wierzyłam w całą tą tragedię.
Blake z przygnębieniem zamknął oczy.
— Wiem.
— A wiesz
jak to się stało?
Nie byłam w stanie powstrzymać ciekawości, choć prawdopodobnie
znałam odpowiedź.
— Domyślam
się.
Ta rozmowa nie szła w dobrym kierunku, ale nic nie mogłam na
to poradzić. Na ucieczkę było już za późno.
— Czy
zamordował ją taki sam potwór, który był u mnie w dworku?
Sanders zamrugał zdezorientowany, a potem przyglądał mi się
chwilę ze zmarszczonym czołem. Jego oczy przygasły. Potrząsnął głową, jakby
chciał odzyskać jasność myśli.
— To bardziej skomplikowane myślisz Amelio. —
rzekł w końcu. — Trudno ci będzie zrozumieć pewne rzeczy.
Zerknęłam na niego z przekorą.
— Wyobraź
sobie, że pod tą burzą czerwonych włosów kryje się mózg — oświadczyłam udawanie
poważnym tonem. — Nawet czasem zdarza mi się go używać.
To oficjalnie
była moja pierwsza próba rozbawienia Sandersa.
Co prawda
okoliczności ku temu nie sprzyjały, ale nie mogłam pozwolić sobie popaść w
przygnębienie, bo to był moment, w którym zamierzałam wreszcie wszystkiego się
dowiedzieć. Począwszy od ataku zbirów z przed kilku tygodni, przez potwora
znajdującego się w dworku, niezwykłym wyznaniu Blake’a, moich koszmarach,
kryształowym lustrze, bałaganie w sypialni i tragedii, jaka spotkała naszą
koleżankę ze szkoły.
Zerknęłam
spod oka na Blake’a. Mina chłopaka świadczyła o tym, że był całkowicie zaskoczony
moim ugodowym zachowaniem. Zmarszczka na jego czole pogłębiła się, ale zaraz
potem na ustach wykwitł leniwy, seksowny uśmiech.
W tej
sekundzie wiedziałam, że zdecydowanie mogę sobie pogratulować sukcesu.
Zwykle nasze najlepsze relacje polegały na ignorowaniu
siebie nawzajem, więc dziesięć minut bez kłótni zakrawało na jakiś cud.
— Zanim
użyjemy twojego mózgu do ogarnięcia wszystkich zawiłości jakie mam ci
przedstawić — odpowiedział Sanders, nie odwracając ode mnie rozbawionego spojrzenia
- może wykorzystamy nasze kubki smakowe, by ocenić kulinarne wyroby mojego
młodszego brata? — dodał, patrząc na mnie wyczekująco.
Zerknęłam na cudnie wyglądające, maślanie bułeczki, a kąciki
moich ust poszły w górę.
To był czas by na moment odłożyć topór wojenny.
***
Dwie
godziny później byłam już po porządnym, drugim śniadaniu. Sanders oprowadził
mnie też po górskiej rezydencji, kulturalnie udając, że nie widzi jak na każdym
kroku z zachwytu rozdziawiałam usta. Cała posiadłość mieściła się na kilkunastu
akrach ziemi, co oznaczało, że do rodziny Blake’a należy nie tylko piękna
willa, ale również kawał lasu, pobliskie jezioro i pochowane w cieniu drzew,
kolorowe łąki. Z tylnego, górnego tarasu rozchodził się cudowny widok na majaczący
w oddali szczyt Spruce Knob, należący do pasma Allegheny.
Styl, w
którym utrzymany był dom, stanowił niezwykłe połączenie elegancji i
przytulności z zachowaniem tak potrzebnej w górskich warunkach praktyczności. Wszystkie
cztery sypialnie, jak się dowiedziałam, posiadały prywatne małe, łazienki, a
trzy z nich miało nawet własne kominki. Każdy z balkonów szczycił się nie tylko
rajskim widokiem, ale również wygodnym zestawem wypoczynkowym, pozwalającym w
ciszy podziwiać leśne runa.
Na dole
oprócz salonu, jadalni i kuchni, mieścił się jeszcze gabinet, duża łazienka i
niewielka biblioteka. Natomiast w piwnicy znajdowały się dwa pomieszczenia
gospodarcze, garaże oraz winiarnia i sala bilardowa.
Cała ta
krótka wycieczka pośrodku górskiego krajobrazu była naprawdę zachwycająca. Ze
zdumieniem stwierdziłam też, że dotychczas nigdy nie rozmawiałam z Sandersem
tak swobodnie. Wyglądało na to, że oboje chcieliśmy choć na moment odpocząć od
wzajemnej wrogości i dziwnych zjawisk jakie miały ostatnio miejsce w naszym
otoczeniu.
Gdy
mężczyzna wyprowadził nas na główny, tylni taras, bym przez lunetę mogła
podziwiać widoczne stąd górskie szczyty, nie byłam już w stanie powstrzymać
jęku zachwytu, który opuścił moje usta.
Sięgający
do kolan, kamienny murek, odgradzał granitową posadzkę tarasu, od położonego
ciut niżej tylnego ogrodu. Niewysokie krzewy i małe iglaki rewelacyjnie
wkomponowywały się w otoczenie, przechodząc powoli w otaczającą dom dziką
przyrodę. Dużo niżej – w oddali, majaczyło niewielkie jezioro, w którym kąpało
się popołudniowe słońce.
Przeszłam
parę metrów, ominęłam okrągły stół z krzesłami i zgrabnie wskoczyłam na murek,
by bliżej przyjrzeć się zachwycającym widokom.
Po raz pierwszy
od dawna nabrałam w płuca świeżego powietrza czując jak moje mięśnie się
rozluźniają.
Blake
podszedł powolnym krokiem i stanął obok mnie, pamiętając jednak o zachowaniu
bezpiecznej odległości. Chyba oboje nie chcieliśmy zepsuć tej chwili, jakimś
przypadkowym, elektrycznym dotykiem.
— Piękne
miejsce — powiedziałam cicho, nie odrywając wzroku od leśnego runa.
— W tych
rejonach jest wiele takich widoków — mężczyzna wskazał ręką na pobliskie,
wysokie drzewa. — Podążając tamtą ścieżką w głąb lasu, za jakieś trzy kilometry
dojdziesz do cedrowej polany. Rośnie tam wiele niespotykanych rodzajów kwiatów,
otoczonych szerokim kołem przez rozłożyste cedry. Zwierzęta grzeją się w
słońcu, niejednokrotnie nie zwracając uwagi na obserwujących je ludzi.
Słuchając
przyjemnego głosu chłopaka, błądziłam wzrokiem po zielonym poszyciu, próbując
odnaleźć ukryte w nim ścieżki. Nagle mój wzrok przykuł niewielki ruch po
przeciwnej stronie ogrodu. Obróciłam głowę, gdy w tej samej sekundzie z kępy
dzikich jeżyn uleciało dwie rozwrzeszczane sikorki.
Ich
niespodziewany nalot sprawił, że podskoczyłam ze strachu, a moja stopa
ześlizgnęła się z kamiennego murku. Wystraszona pisnęłam w niebogłosy,
dołączając swoim tonem do radośnie śpiewających, żółtych ptaków.
Z pewnością
mocno poobijałabym sobie kości, ale nim zdążyłam zderzyć się z podłożem,
pochwyciły mnie silne ramiona. Elektryzujący prąd rozszedł się falą po moim
ciele nim zdążyłam się zorientować, że znajduję się w męskich objęciach.
Wyjątkowo silnych męskich objęciach.
Uniosłam
głowę i w tej samej sekundzie świat jakby się zatrzymał.
Mój oddech
spowolnił, choć serce biło jak oszalałe. Delikatne mrowienie objęło te części
ciała, które miały styczność ze skórą Blake’a. W tym momencie dziękowałam Bogu,
że nie mam na sobie spódnicy, choć sam fakt, że bokiem byłam przyciśnięta do
twardej klaty dotychczasowego wroga, sprawiał, że zaschło mi w ustach.
Mężczyzna
trzymał mnie pewnie, jakbym ważyła tyle, co piórko, a jego twarz znalazła się niebezpiecznie
blisko mojej.
Nerwowo przygryzłam wargę i dopiero teraz zdałam sobie
sprawę, że to był duży błąd. Wzrok
Sandersa mimowolnie zsunął się na moje usta, a ciało mężczyzny wyraźnie się
spięło. Poczułam jak nagle ogarnia mnie gorąco, które usadowiło się gdzieś w
podbrzuszu. Blake jakby nie zdając sobie sprawy z tego co robi, nachylił się
nieco, jeszcze bardziej zmniejszając odległość między nami.
W tym
momencie już naprawdę nie wiedziałam, czy to kolejny sen, rzeczywistość czy
dziewicze hormony aplikują mi halucynacje, ale dopiero to, co wydarzyło się
potem kompletnie wybiło mnie z rytmu. Nim doszło do czegoś, czego oboje z
pewnością byśmy żałowali, mężczyzna uniósł spojrzenie, a ja wzdrygnęłam się
zaskoczona tym, co dostrzegłam w jego oczach.
Szmaragdowe
dotąd tęczówki Sandersa przybrały barwę czystego błękitu.
Na początku myślałam, że to zwykłe przewidzenie, że to
światło odbija się pod dziwnym kątem, nadając spojrzeniu mężczyzny dziwnego
wyglądu. Jednak tak intensywnego koloru nie dało się z niczym pomylić. W innych
okolicznościach pewnie uznałabym to za fascynujące zjawisko, ale w tym momencie
zaskoczył mnie aż za bardzo.
— Blake
twoje oczy… – szepnęłam oniemiała ich soczystą barwą.
Mężczyzna zastygł natychmiast. Spiął mięśnie tak bardzo, że
wystraszyłam się czy przypadkiem nie połamie mi kości żelazną obręczą. Mrugnął
dwa razy jakby budząc się z letargu, a potem odchrząknął i delikatnym acz
zdecydowanym ruchem, wyciągnął ramię spod moich kolan, stawiając mnie z powrotem
na nogi.
Odetchnęłam
z ulgą, podczas gdy on potrząsnął głową, przeczesał palcami włosy, a gdy
ponownie zaszczycił mnie spojrzeniem, błękitne tęczówki wróciły do swojego
zielonego koloru.
— Myślę, że
powinniśmy wracać do środka — stwierdził sucho, po czym nie czekając na
odpowiedź, odwrócił się i pomaszerował z powrotem do domu.
Dobrą
minutę stałam jak wmurowana, próbując przetrawić to, co przed chwilą miało miejsce.
Nie było sensu wmawiać sobie żadnych halucynacji skoro Sanders zareagował w ten,
a nie inny sposób. Nie dość, że rany goiły się na nim jak na psie, to jeszcze
jakimś cudem zmieniał kolor swoich tęczówek. Teraz tylko czekałam aż dowiem
się, że o północy rosną mu czarne skrzydła i zamienia się w anioła ciemności.
Anioła ciemności o pięknym, błękitnym spojrzeniu.
Potrząsnęłam
głową, pozbywając się tym samym niepotrzebnej zadumy i nim zdążyłam się
rozmyśleć, śmiałym krokiem ruszyłam w stronę tarasowego wejścia. Za żadne
skarby nie chciałam zastanawiać się nad tym, co przed chwilą mogło mieć miejsce.
To było za wiele jak na jeden dzień.
Gdy
przekroczyłam próg salonu, zauważyłam, że Sanders stoi przy zachodnim oknie i
wpatruje się gdzieś w dal. Na pewno wyczuł moją obecność, choć nie raczył się
nawet odwrócić. Usiadłam na kanapie, sięgnęłam po kubek z herbatą i już
otwierałam usta, by coś powiedzieć, lecz przerwał mi dźwięk dudniącego
telefonu.
Blake odebrał połączenie w połowie trzeciego sygnału. Chwilę
słuchał osoby po drugiej stronie, a przystojna twarz, którą teraz widziałam z
profilu, robiła się coraz bardziej blada.
— Co
takiego?! — wrzasnął w odpowiedzi, a ja prawie wylałam na siebie ciepły napój. —
Kiedy?!
Przeczesał dłonią nastroszone włosy, ale tylko rozczochrał
je jeszcze bardziej. Przeszedł się nerwowym krokiem po pokoju, o mały włos nie
strącając szklanki, stojącej na kawowym stoliku.
— Rozumiem —
krążył dalej. — Zostań na miejscu, my zaraz tam będziemy.
Szybkim gestem wyłączył telefon i wsunął do kieszeni spodni.
Od razu poczułam, że coś jest nie w porządku. Nie podobał mi
się ponury wyraz jego twarzy, gdy w milczeniu chodził wtem i z powrotem. Odstawiłam
kubek i zaniepokojona zmarszczyłam brwi.
— Co się
dzieje? — zapytałam ostrożnie.
Blake zwiesił ciężko głowę, gdy napotkał mój wzrok. Te kilka
sekund ciszy zdawało się trwać wieczność, dopóki nie odezwał się dziwnym
głosem.
— Twoja
mama poczuła się gorzej. Na miejscu jest Lydia, ale myślę, że powinniśmy tam
jechać.
Wypowiedziane
przez niego słowa trafiły mnie prosto w serce. Niepokój wgryzł się w nie
lodowatymi zębami, powodując, że mój oddech boleśnie przyspieszył. Złapałam
dłonią za pasek leżącej obok, szkolnej torby i ścisnęłam go mocno.
— D… dlaczego?
— wydukałam, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że drżą mi nie tylko ręce, ale
i głos. — Rozmawiałam z nią rano… wszystko było w porządku.
Blake odwrócił
głowę i po raz kolejny pochwycił mnie wzrokiem. Zamarłam zdumiona
intensywnością tego spojrzenia. Surowe, zielone oczy wpatrywały się we mnie
przez opadające na czoło kosmyki ciemnych jak smoła włosów. Poczułam jak więzy
w moim żołądku się zacieśniają, choć twarz mężczyzny nie zdradzała żadnych
emocji.
— Nie znam
szczegółów. Dowiemy się wszystkiego na miejscu. — orzekł dziwnie zimnym głosem
i nie zważając na moją zdezorientowaną minę, ruszył szybkim krokiem w kierunku
wyjścia z salonu.
Tym razem
nie miałam zamiaru protestować. Z torbą na ramieniu dogoniłam go w holu, gdy już
szykował się do wyjścia. Dopiero, gdy sznurował krótkie trapery zauważyłam, że od
rana musiał chodzić boso. Najwidoczniej nie bał się przeziębienia. Ściągnął z
wieszaka przy drzwiach czarną, skórzaną kurtkę i narzucił ją sobie na ramię.
— Musimy
jechać samochodem Clarie — burknął, wyciągając w moją stronę rękę po kluczyki.
Bez słowa
pogrzebałam w torbie i dałam mu je, wychodząc za chłopakiem przez frontowe drzwi.
Piętnaście
minut jazdy w kompletnej ciszy przez kręte, zalesione tereny, coraz bardziej
pogarszało moje samopoczucie. Nie pomagał mi również fakt, że Blake wyglądał
jakby miał wyrzucić mnie z auta, jeśli tylko odezwę się choćby słowem. Siedziałam
więc w ciszy, wsłuchując się jedynie w głuchy ryk silnika, który za wszelką
cenę próbował nadążać za pedałem gazu naciskanym przez chłopaka.
Bardzo
cieszyłam się, że samochód Clarie ma dobre amortyzatory i napęd na cztery koła,
ponieważ Sanders zdawał się nie zauważać, setki wybojów, po których jechaliśmy
zdecydowanie zbyt szybko. Niestety mój zadek boleśnie odczuwał każde zniekształcenie
leśnej drogi, a ponure myśli sprawiły, że rozbolała mnie głowa.
Dobrze
wiedziałam, że Blake nie mówi mi wszystkiego.
Był nie
tylko zaniepokojony, ale i wściekły, co oznaczało, że sprawa musiała być poważniejsza,
niż mogłam przypuszczać. Nie wiedziałam, dlaczego tak przejmuje się moją mamą,
skoro poznali się raptem kilka dni temu, ale – pomimo jego srogiej miny i wisielczego
humoru – cieszyłam się, że nie jestem w tej chwili sama.
Kolejne pół
godziny jechaliśmy w milczeniu, a ja patrzyłam na znaki, drzewa i domy, które z
zawrotną prędkością śmigały za szybami auta. Gdy tylko wjechaliśmy na
autostradę Blake przyspieszył do stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, ale
nie przeszkadzało mi to wcale, ponieważ w tej chwili zależało mi jedynie, by
jak najszybciej dotrzeć do mamy.
Ze
zmartwienia serce łomotało mi w żebrach, a w głowie pulsowało od nadmiaru
czarnych scenariuszy.
Może próbowała wstać i przewróciła się, robiąc sobie
krzywdę? Może zaszkodziły jej podawane leki, albo ni stąd ni zowąd dostała
wysokiej gorączki? Wszystko wydawało się prawdopodobne, tym bardziej, że stało
się to tak nagle. Przecież jeszcze rano rozmawiała ze mną, twierdząc, że czuje
się dobrze.
Nieznaczny
ruch wyrwał mnie z zamyślenia. Zerknęłam na kierowcę.
Blake wyciągnął
telefon i nie patrząc nawet na wyświetlacz, nacisnął odpowiednie przyciski.
Chwilę czekał, a jego szczęki były tak zaciśnięte, że zaczęłam dziwić się,
czemu jeszcze nie wypluł pokruszonych zębów.
Najwidoczniej
stwierdził, że nie otrzyma żadnej odpowiedzi, ponieważ wściekły rzucił telefon
do schowka przy desce rozdzielczej, wypuszczając pod nosem cichy potok słów, w
nieznanym mi języku. Domyśliłam się, że są to same przekleństwa.
Jechaliśmy
dalej w ciszy a ja uparcie udawałam, że nie widzę jego rosnącego zdenerwowania,
gdy obiema dłońmi ścisnął kierownicę tak, że aż zbielały mu kostki. Nacisnął
pedał gazu, znacznie przyspieszając, więc chwyciłam mocniej pas w próbie
opanowania narastającej paniki. Sanders pokonywał teraz zakręty niemal nie
zwalniając. Odbiliśmy z autostrady w kierunku oddalonego o trzydzieści
kilometrów Morgantown.
Nim zdążyłam
się obejrzeć, minęliśmy tablicę powitalną miasta. Pędziliśmy ulicami, manewrując
z lewego pasa na prawy w akompaniamencie trąbiących na nas kierowców. Żółte światło przed nami zmieniło się na
czerwone, ale Sanders jakby tego nie zauważał. Przemknęliśmy przed
sygnalizatorem.
— Blake —
złapałam się swojego siedzenia. — Zwolnij. Jesteśmy już w mieście.
Zignorował mnie i z piskiem opon wjechał w kolejny, ostry
zakręt. Zacisnęłam na moment powieki, ale zaraz je otworzyłam, ponieważ w żaden
sposób mi to nie pomogło. Zemdliło mnie i czułam się jeszcze gorzej, nie
widząc, co dzieje się na drodze.
A działo się dużo.
Budynki,
znaki i latarnie przemykały obok rozmytą plamą, aż cały świat za oknem, zlewał
się w nieprzerwanie pędzącą smugę. Kierowcy trąbili, ktoś krzyczał z chodnika,
a my sunęliśmy jak odrzutowiec po ulicach Morgantown. To było jak przejażdżka
na rollercoasterze, z tą jednak różnicą, że byłam przekonana, iż zaraz się
rozbijemy. Mój strach narastał, niemal mnie paraliżując. Może Sanders miał
jakieś nadzwyczajne zdolności regeneracyjne, które uratują mu życie, ale z
Amelii Green z pewnością zostanie spłaszczona miazga.
Wzięłam głęboki oddech, po raz ostatni próbując do niego
dotrzeć.
— Blake
zwolnij. — poprosiłam, przekrzykując ryk silnika. — Powiedziałam zwolnij! Boję
się!
Ostatnie
zdanie niemal wykrzyczałam. Prawie pożałowałam swoich słów, gdy wdepnął pedał
hamulca. Opony zapiszczały, a ulice, budynki, samochody i wszystko wokół całkiem
się rozmazało a potem znów nabrało ostrości. Siła hamowania szarpnęła mnie
wprzód i z powrotem wcisnęła w oparcie fotela, gdy pas wpił mi się w klatkę,
zapierając dech. Wokół nas roztrąbiły się klaksony.
Sanders
zwolnił do sześćdziesięciu kilometrów, więc odetchnęłam z ulgą. Inne auta
zaczęły wymijać niebieską Toyotę, a zdenerwowani kierowcy wymachiwali groźby,
skierowane do młodocianego wariata drogowego.
Uniosłam głowę,
wlepiając wzrok w siedzącego obok mężczyznę. Patrzył przed siebie z obiema
rękami wciąż zaciśniętymi na kierownicy. Jego twarz nadal była ściągnięta,
mięśnie spięte. W kabinie po raz kolejny zapadło głuche milczenie, a napięcie
między nami krzesało iskry w powietrzu.
Zastanowiłam
się, co zrobić. Może powinnam do niego przemówić, postarać się załagodzić jakoś
sytuację? Nie miałam świadomości, co tak naprawę wyprowadziło go z równowagi,
ale domyśliłam się, że nie chodziło jedynie o moją mamę.
W końcu
porzuciłam pomysł miłej pogawędki, gdyż jedyne co cisnęło mi się na usta to
same wyszukane przekleństwa i wyzwiska. Raczej tym nie poprawiłabym mu humoru,
a nie chciałam, by znowu przyspieszył, ponieważ nadal wyglądał na
rozwścieczonego.
Albo
cholernie zmartwionego.
Odchyliłam
się na oparcie i wyjrzałam za okno, stwierdzając, że brakuje mi odpowiednio
łagodnych słów. Znajdowaliśmy się właśnie na Patteson Drive, jakieś kilka minut
drogi od naszego celu. Sanders prowadził już powoli, w absolutnie opanowany
sposób, jakby chciał przekonać mnie, że nie mam się czego obawiać. Wiedziałam
też, że to jedyne przeprosiny, jakie mogę od niego uzyskać.
Gdy tylko
zajechaliśmy pod szpital moje myśli od razu wróciły do mamy. Bałam się tego, co
zastanę na oddziale i wciąż liczyłam na cud, że to jakaś zwykła pomyłka.
Większość miejsc parkingowych była zajęta, dlatego
zatrzymaliśmy się kawałek od głównego wejścia, we wschodnim krańcu parkingu.
Sanders w końcu zgasił silnik i nie patrząc w moją stronę
spytał:
— Poradzisz
sobie? — W jego głosie czuć było
napięcie. Wyciągnął kluczyki ze stacyjki i podał mi je wciąż nie odwracając
głowy. — Muszę jeszcze coś załatwić. Czekaj na mnie w szpitalu.
Nie chcąc
się kłócić odebrałam klucze i nim zdążyłam się zorientować, Blake chwycił swój
telefon i wypadł jak burza z samochodu, gnając w nieznanym mi kierunku. Chwilę
siedziałam w ciszy, gapiąc się na swoje dłonie i wciąż drżące kolana, po czym
ścisnęłam mocniej pasek szkolnej torby i ruszyłam na spotkanie Sarah.
Gdy tylko
przekroczyłam próg oddziału, współczujący wzrok pielęgniarki, którą zapamiętałam
z wcześniejszej wizyty powiedział mi, że coś jest nie tak. W dyżurce miła pani
o czarnych jak noc włosach, zawiązanych w kok, oznajmiła, że mama została
przeniesiona do innej sali i żebym poczekała tam na lekarza. Dała mi
jednorazowy fartuch i obdarzyła pokrzepiającym uśmiechem. Pełna złych przeczuć,
podążyłam pod wskazany numerek, czując się tak, jakby litościwy wzrok
wszystkich przechodniów skierowany był w moją stronę.
Przy
drzwiach z numerem trzynaście siedziała Lydia.
Gdy tylko
mnie zobaczyła, poderwała się z miejsca i zmieszana stanęła w wejściu. Byłam
zaskoczona, widząc emocje wymalowane na pięknej twarzy. Współczucie, zmęczenie
i… strach, to trzy rzeczy, które spokojnie można było z niej wyczytać.
Zdezorientowana podeszłam bliżej, spoglądając raz na nią, raz na drzwi, które
próbowała osłonić.
— Już
jesteś... — Do moich uszu dotarł słaby głos kuzynki Blake’a. Stała, lekko
przygarbiona, a jej zwykle nienaganna fryzura wyglądała, jakby od dwóch dni nie
widziała grzebienia. Od razu zauważyłam, że waha się, co ma powiedzieć, więc by
zapobiec krępującej sytuacji oznajmiłam szybko.
— Chcę
zobaczyć Sarah.
Przez
moment nie wiedziała co zrobić, ale zaraz potem odsunęła się, przepuszczając
mnie w progu. Wzięłam głęboki oddech, patrząc na plakietkę przyczepioną do
drzwi, informującą, że można w nie wejść tylko w ochronnym fartuchu i maseczce.
Nie wiedziałam po co to wszystko, ale by uniknąć kłopotów, założyłam na siebie
obie rzeczy, które wspaniałomyślnie dała mi siostra dyżurna, po czym widząc, że
Lydia chce jeszcze coś powiedzieć, szybko nacisnęłam metalową klamkę.
Przekroczyłam
próg, zamykając za sobą drzwi i dobre kilka sekund stałam osłupiała, gdy moim
oczom ukazał się widok jak z ostrego dyżuru.
Cały,
nieduży pokój wypełniony był po brzegi różnorakim, medycznym sprzętem, którego pochodzenia
w większości kompletnie nie znałam. Rurki, rureczki, pozawieszane na
niewielkich stojakach małe skrzyneczki z ekranikami, wyświetlającymi jakieś
niezrozumiałe dane. Pod sufitem umieszczono nawilżacz powietrza, z którego
powoli buchały kłębki pary. Oprócz specyficznego zapachu szpitalnych
medykamentów, w powietrzu unosiła się jeszcze nieprzyjemna, dziwnie znajoma
woń, choć nie byłam w stanie przypomnieć sobie z czym mi się ona kojarzy.
Przezroczysta
kotara z czterech stron broniła dostępu do położonego na środku pokoju łóżka.
Powoli ruszyłam w tym kierunku, czując jak przy każdym kroku cienka szpila,
przebija moje serce. Uchyliłam prześwitującą zasłonę, chowając się w tym
dziwnym „gnieździe” a cichy jęk opuścił moje gardło.
Na
szpitalnym posłaniu leżała mama.
Choć gdyby
nie charakterystyczna blizna przy skroni i złota obrączka na serdecznym palcu
lewej dłoni nie wiem, czy byłabym w stanie tak łatwo ją rozpoznać. Podłączona
do licznych monitorów i kroplówki wpiętej do żyły kobieta, wyglądała nie na
czterdzieści siedem – jakie faktycznie miała – lecz przynajmniej na
siedemdziesiąt pięć lat. Wysuszona pomarszczona skóra sprawiała wrażenie jakby
ktoś wyciągnął spod niej mięśnie i życiodajne osocze. Delikatne fioletowe żyły
były wyjątkowo widoczne na tle bladej cery. Twarz miała zasłoniętą maską
tlenową, a oczy ciężko zamknięte.
Z
przerażeniem uświadomiłam sobie, że przecież widziałam mamę raptem wczoraj, a
wygląda jakby od tamtej pory postarzała się o jakieś dwadzieścia lat. Niegdyś
jędrna skóra w niewyjaśniony sposób zmarszczyła się okrutnie w przeciągu jednej
doby, a wystające kości sprawiały wrażenie, jakby zaraz miały ją przebić. Nawet
włosy stały się bardziej matowe i suche.
Dopiero gdy
poczułam słony smak łez uświadomiłam sobie, że ciurkiem płyną po moich
policzkach. Zamknęłam oczy, by wymazać ze świadomości ten widok, ale na nic się
to zdało, ponieważ wiedziałam, że gdy je otworzę, przede mną nadal będzie
leżało kruche i bezbronne ciało nieprzytomnej Sarah.
— Mamo... —
wydukałam łamiącym się głosem. — Mamo, co się stało?
Słowa ledwo co wyszły z moich ust, gdyż w gardle miałam gulę
wielkości pięści. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam szczupłej dłoni rodzicielki.
Gdybym
wiedziała, że takie coś stanie się mamie, gdybym wiedziała, że Sarah może cokolwiek
grozić, nie opuściłabym jej łóżka nawet na sekundę! Ślęczałabym tu dzień i noc,
nie puszczając jej ręki…
Po raz
kolejny miliony pytań zaczęło kłębić się w mojej głowie sprawiając, że pod
czaszką wyczułam nieprzyjemne łupanie. Ścisnęłam matczyne palce w nadziei, że
cokolwiek się z nią stało, będzie wiedziała, że jestem przy niej i dopilnuję,
by wróciła do zdrowia.
Okrutna
myśl przebiegła mi przez głowę, potrząsnęłam więc nią, by szybko odgonić czarne
wizje. Spuściłam wzrok na nasze splecione dłonie. Moje – lekko opalone i
drżące, a Sarah prawie przeźroczyste, kruche kości i ścięgna pod zimną, bladą
skórą. Nie zamierzałam stać z założonymi rękami i czekać na
nieuniknione. Jeśli tylko będzie trzeba, sprowadzę wszystkich fachowców świata
i dowiem się jak pomóc rodzicielce.
— Wszystko
będzie dobrze, mamo. Wyjdziesz z tego — powiedziałam słabym, lecz zdecydowanym
głosem, jakbym chciała przekonać samą siebie, że tak właśnie będzie.
Dźwięk nagle
otwieranych drzwi zwrócił moją uwagę. Do pokoju weszła znajoma pielęgniarka i
poprosiła bym przeszła do gabinetu numer dwa, znajdującego się na końcu
korytarza, żeby skonsultować coś z lekarzem.
Podziękowałam,
mówiąc, że zaraz się pojawię. Nawet nie chciałam myśleć po co wzywał mnie doktor.
Takie zainteresowanie wszystkich na oddziale nie mogło oznaczać nic dobrego. Poczułam jak dławiący niepokój przeradza się w
strach, ale nie zamierzałam się temu poddać. Musiałam tylko znaleźć sposób, by
poradzić sobie z faktem, że cały mój dotychczasowy świat wali się w gruzy.
Jeszcze raz
zerknęłam na kruchą dłoń mamy i mocno zacisnęłam powieki.
Wyobraziłam
sobie jak wszystkie złe scenariusze, obrazy i emocje wrzucam do dużej, metalowej
szafy, znajdującej się w mojej głowie i zamykam solidne wrota, tak by nic nie
mogło wymsknąć się na zewnątrz.
Przynajmniej dopóki nie będę w stanie sobie z tym poradzić.
Napięcie
powoli opuszczało moje mięśnie, a ręce przestały drżeć. Niestety szaleńcze
kołatanie serca nadal pozostało takie samo. Stwierdziłam więc, że na razie
będzie musiało mi to wystarczyć i zostawiając bezbronne ciało nieprzytomnej
Sarah, ruszyłam na spotkanie z lekarzem.
Stojąc
przed gabinetem ordynatora, zrzuciłam z siebie ochronne ubranie i wrzuciłam je
do stojącego obok kosza. Nie chciałam łazić w tym szpitalnym fartuchu, tym
bardziej, że wydawało mi się jakby przesiąkł tym dziwnym, nieprzyjemnym zapachem
z pokoju numer trzynaście. Szybko zapukałam trzy razy, by nie stracić odwagi i
nie czekając na zaproszenie weszłam do środka.
Pomieszczenie
prezentowało się jak większość lekarskich gabinetów, z tą jednak różnicą, że
było w nim więcej książek niż medycznych gadżetów. Dwie ściany zajmowały
regały, przepełnione różnoraką literaturą, dokumentami i skoroszytami, zaś
trzecią niemal same, podłużne okna. W rogu, rozpięty na metalowym stojaku
puszył się biały szkielet, z uzębioną szczęką i zwisającymi, chudymi rękami.
Każda jego kosteczka opatrzona była pomarańczową metką z nabazgranym, czarnym
mazakiem numerkiem. Moje brwi uniosły się nieznacznie. Albo ordynator oznaczał
sobie w ten sposób poszczególne części szkieletora, by łatwiej było mu je
spamiętać, albo miał bardzo dziwne hobby.
Przodem do
wejścia stało zwykłe, drewniane biurko, za którym siedział starszy siwowłosy
mężczyzna, który na oko mógł mieć z sześćdziesiąt lat. Jak na swój wiek, był
naprawdę przystojny. Miał ciemno niebieskie oczy i duże, zadbane dłonie,
którymi właśnie wskazywał mi jedno z krzeseł stojących przy biurku.
— Proszę
usiąść, panno Green. — Jego głos był spokojny i miękki, taki jakiego chciało
się słuchać. Powoli klapnęłam na wyznaczone miejsce, kładąc sobie na kolanach
szkolną torbę.
— Przykro
mi, że spotykamy się w tak niefortunnych okolicznościach, ale muszę z panią
omówić dalsze postępowanie wobec pacjentki Sarah Green.
Nie wiedząc, co odpowiedzieć kiwnęłam lekko głową.
— Czy
wspomniana pacjentka jest pani mamą?
— Tak.
— A czy są
jeszcze jacyś inni krewni, którzy mogliby uczestniczyć w tej rozmowie?
Nie spodobało mi się to pytanie. Tym bardziej, że odpowiedź
na nie przypominała, że zostałam kompletnie sama.
— Nie —
wydukałam próbując ukryć drżenie głosu.
Mężczyzna przez moment przyglądał mi się uważnie, a potem w
jego oczach pojawił się charakterystyczny błysk współczucia.
— Proszę
wybaczyć mi śmiałość — rzekł zmieszany. — Ale pewna ciemnowłosa kobieta, niemal
przez cały czas przesiadywała z pani mamą. Przedstawiła się jako Lydia Kler,
gdy dziś rano, jakieś pięć godzin temu, zaprosiłem ją do gabinetu, będąc
przekonany, że to rodzina. Niestety zdążyliśmy porozmawiać tylko kilka minut,
gdy jedna z pielęgniarek zaalarmowała, że coś stało się z pacjentką. Oboje
byliśmy wyjątkowo przejęci widząc pani mamę w takim stanie. Panna Kler
oczywiście zniknęła, gdy zająłem się chorą i pojawiła dopiero kilka minut przed
panią, więc nie mieliśmy okazji wyjaśnić tego nieporozumienia.
Na moment
uciekłam wzrokiem, nie chcąc by lekarz zauważył moje zdezorientowanie. Tak
naprawdę, nie miałam zielonego pojęcia czemu Lydia przesiadywała u Sarah, choć
zdążyłam przyzwyczaić się do jej ciągłej obecności. Podobnie jak Sanders,
kręciła się zawsze tam, gdzie działy się dziwne, niespotykane rzeczy. W tym
wypadku nie było inaczej.
— Lydia to
znajoma mojej mamy. — Wypaliłam, widząc jak ordynator przygląda mi się z
osobliwym wyrazem twarzy. Jakby dla niego to wszystko też wydawało się
dziwne.
— Nie
jesteśmy w żaden sposób spokrewnione. — dodałam dla jasności.
Doktor prawie niezauważalnie pokręcił głową, jakby powoli
przyswajał to, co mu powiedziałam.
— Rozumiem.
— rzekł w końcu. — W zaistniałych okolicznościach, myślę, że możemy uznać panią
za jedyną decyzyjną osobę.
Przerwał na chwilę, wziął do ręki złote pióro i postukał nim
o drewniany blat.
— Chciałbym
więc omówić dalsze postępowanie w przypadku naszej pacjentki. Domyślam się
jednak, że wolałaby pani dowiedzieć się najpierw, dlaczego stan mamy
niespodziewanie się pogorszył?
Po raz
kolejny kiwnęłam głową, mając nadzieję, że wszystko dokładnie mi wyjaśni i
wspólnie znajdziemy sposób, by Sarah wróciła do zdrowia. To, co się z nią stało
było dla mnie niepojęte, dlatego postanowiłam w pełni zaufać słowom lekarza.
— Otóż
muszę panią zmartwić. — dyskretnie odchrząknął. — Trudno mi to przyznać, ale
niestety nie jestem w stanie odpowiedzieć pani na pytanie, co się stało.
Pierwszy raz spotkałem się z takim przypadkiem, a pracuję w zawodzie
trzydzieści lat. Nie tylko stan zewnętrzny pani Green w przeciągu chwili
zmienił się nie do opisania, ale również funkcje życiowe uległy znacznemu
pogorszeniu. Reanimacja przywróciła pracę serca, ale na ten moment chora nie
jest w stanie samodzielnie oddychać. Stąd aparatura, którą zapewne widziała pani
przy jej łóżku.
Lekarz
zatrzymał się na moment, by dać mi możliwość przetrawienia zdobytych
informacji. Choć w tej sekundzie naprawdę nie wiedziałam, czy kiedykolwiek uda
mi się pogodzić z zaistniałą sytuacją. Wraz z poczuciem bezsilności pojawił się
gniew.
— Jak to
nie wiecie co się stało?! — wypaliłam bezwiednie. — Przecież to szpital! Chyba
robiliście jakieś badania?! Powinny wcześniej wystąpić jakieś objawy!
Przerwałam oddychając głęboko.
Ordynator spokojnie pokiwał głową, jakby spodziewał się po
mnie takiej reakcji.
—
Oczywiście — rzekł opanowanym tonem. — Przeprowadziliśmy potrzebne badania i do
dzisiejszego ranka wszystko było w jak najlepszym porządku. W środę pacjentka
szykowana była do wypisu.
Zamrugałam
uświadamiając sobie jak niewiele brakowało do szczęścia. Już pojutrze mama
miała cała i zdrowa wrócić do domu. A teraz…
Teraz nawet nie wiedziałam, co jej się stało.
— Czyli
chce mi pan powiedzieć, że organizm mojej mamy z niewiadomych powodów, w
przeciągu doby postarzał się o dziesięć lat? — Te słowa wydawały się jeszcze
bardziej niedorzeczne, gdy wypowiedziałam je głośno.
— Dokładnie
— potwierdził ordynator. — Tyle, że nie stało się to w przeciągu doby, a w
przeciągu jakiś dwudziestu minut.
Gdy tylko
to usłyszałam przeszedł mnie dreszcz. Kolejny raz próbowałam w ciszy przetrawić
słowa doktora.
Według mnie nic nie miało tutaj sensu. Jak praktycznie
zdrowa, dość młoda osoba, mogła w przeciągu chwili zamienić się w kruchą,
wysuszoną staruszkę?
Przełknęłam
głośno ślinę, gdyż słowo „wysuszona” przerażająco pasowało do obecnego stanu
mojej mamy. Wyglądała dokładnie tak, jakby ktoś wyssał z niej życie…
W tej samej
sekundzie zamarłam, a moje serce na moment przestało bić, gdy dotarła do mnie
okrutna prawda. Poczułam jak drętwieją mi dłonie, więc mocniej ścisnęłam torbę.
To właśnie musiało spotkać Sarah.
I choć zdawałam sobie sprawę z niedorzeczności owego
stwierdzenia – żadne inne wyjaśnienie nie pasowało lepiej. Mama wyglądała
dokładnie tak jakby ktoś wyssał z niej życie.Jeszcze gorszy był fakt, że
poszczególne elementy układanki, zaczęły odnajdować swoje miejsce.
Wypadek w
dworku, dziwna rozmowa z rodzicielką, ostrzeżenie Sandersa… – wszystko
przewijało się w mojej skołowanej czaszce z prędkością światła.
Od momentu,
gdy kilka tygodni temu zostałam zaatakowana przez zbirów, aż do tej chwili, gdy
moja mama w niewyjaśnionych okolicznościach prawie umarła - na miejscu dziwnych
zdarzeń zjawiały się zawsze dwie te same osoby.
Lydia i
Blake. Mogło to oznaczać tylko jedno - oboje doskonale wiedzieli, że Sarah
znajduje się w niebezpieczeństwie.
I w żaden sposób mnie nie ostrzegli.
Nie ulegało
wątpliwości, że właśnie oni wyglądali na najlepiej zorientowanych. Gdy
zapytałam Sandersa, czy wie, że Shopie Queen nie żyje, nawet nie zaprzeczył.
Wręcz przeciwnie. Zdawał się wiedzieć wiele więcej o morderstwie niż sama
policja. Może nawet znał sprawcę…
Wzdrygnęłam się na samą myśl.
Podobnie i Lydia - zanim ordynator nie poprosił ją o
rozmowę, nie odstępowała Sarah na krok. Tak jakby wiedziała, że coś może się
stać. Tak jakby wiedziała, że w mieście dzieje się coś złego…
Z
niedowierzaniem pokręciłam głową. Jeżeli oni wiedzieli, że morderca czyha na
wolności, jeśli wiedzieli kim albo czym jest ta bestia – dlaczego nie ostrzegli
nas wcześniej?! Dlaczego Sanders nie powiedział mi, że Sarah może być w
niebezpieczeństwie?! Przecież to, co się z nią stało, nie jest wytłumaczalnie w
żaden ludzki sposób! A właśnie nie kto inny jak sam Blake twierdził, że nie
jest zwykłym człowiekiem…
Nabrałam
głęboko powietrza, czując jak wali mi serce i wzdrygnęłam się na samą myśl, że prawdopodobnie
mam rację.
Gdyby piękne
kuzynostwo wcześniej zgłosiło swoje podejrzenia na policję, albo chociaż
napomknęło o nich swoim rodzicom czy wujostwu, może teraz Shopie latałaby po
szkolnym korytarzu prezentując najnowsze trendy mody, a moim jedynym
zmartwieniem byłoby znalezienie przed mamą odpowiedniej wymówki, dotyczącej
faktu, że jeszcze nie zajęłam się naprawami w dworku…
Poczułam
jak do oczu napływają mi łzy smutku i wściekłości, gdy niespodziewanie odezwał
się lekarz, przypominając w ten sposób o swoim istnieniu:
— Proszę
posłuchać panno Green — oparł ręce na oparciach fotela. — Ja sam nie mogę w to
uwierzyć. Skontaktowałem się już z innymi specjalistami. Jeszcze dziś jesteśmy
umówieni na wideokonferencję. Liczę na to, że wspólnymi siłami określimy, co
mogło spotkać pani mamę i przy odrobinie szczęścia zadecydujemy jaka forma
leczenia będzie dla niej najlepsza.
Zamrugałam
kilkakrotnie, by nie pozwolić łzom wypłynąć. Za żadne skarby nie chciałam
okazać słabości. Bałam się, że jeśli doktor ją zauważy nie uzna mnie za osobę
na tyle odpowiedzialną, bym mogła sama o wszystkim decydować. W końcu do
ukończenia osiemnastu lat, zostało mi jeszcze niecałe trzy miesiące. Nie
potrzebowałam w tej chwili kolejnego problemu, którym z pewnością byłoby
zgłoszenie, że niepełnoletnia dziewczyna została sama jak palec.
— Panno
Green — Kontynuował ordynator uprzejmym tonem, próbując zachęcić mnie do
powiedzenia choćby słowa. Za wszelką cenę starał się udawać, że nie widzi jak
dyskretnie ocieram kąciki oczu.
— Zdaję
sobie sprawę jak musi być pani ciężko. Sam jestem - mówiąc skromnie -
zaniepokojony, że coś takiego zdarzyło się na moim oddziale. Zapewniam jednak,
że dołożę wszelkich starań, by chora wróciła do zdrowia. Prawdopodobnie będę
zmuszony przenieść ją na oddział zakaźny, co nie zmienia faktu, że osobiście
zajmę się sprawą pani mamy.
Kiwnęłam z wdzięcznością głową.
— Dziękuję.
— zdołałam wydukać przez zaciśnięte gardło. Poprawiłam się na krześle i
wytarłam spocone dłonie o jeansy.
Nie
chodziło o to, że byłam niezmiernie wzruszona pomocną postawą ordynatora.
Owszem, dobrze było wiedzieć, że ktoś przejął się losami pacjentki, która w
niewyjaśnionych okolicznościach prawie straciła życie. W tej chwili jednak po
głowie chodziło mi coś innego.
Mianowicie
nie potrafiłam pogodzić się z faktem, że Sanders i Lydia pozwolili, by doszło
do takiej tragedii. Byłam niemal pewna, że zdawali sobie sprawę, iż ktoś czyha
na Sarah, a jednak nie podzielili się ze mną ta „nieistotną” informacją. Podejrzewałam
też, że wczorajsze, dziwne zachowanie mamy mogło wynikać z faktu, że rozmawiała
z nimi na ten temat, gdy ja nieprzytomna leżałam w domu.
W końcu
odkąd przeprowadziłyśmy się do dworku, Sarah co rusz oglądała się na boki,
jakby w obawie, że ktoś może ją obserwować. Tylko dlaczego mi o tym nie
powiedziała? Skoro bała się, że coś może jej grozić, czemu się tym ze mną nie
podzieliła?! Owy brak zaufania wobec jedynej córki bolał bardziej niż mogłam
przypuszczać. I choć nie potrafiłam sobie wyobrazić kto i dlaczego miałby ochotę
skrzywdzić Sarah, to nagle wszelkie dziwne zjawiska jakie działy się w naszym
domu, łącznie z odwiedzinami cholernego wilkołaka, zaczęły nabierać głębszego
sensu…
Może podczas
jednej ze swoich archeologicznych eskapad mama natknęła się na coś, czego nie
powinna zobaczyć, a teraz to ją prześladowało? Czyżby bała się, że na czas jej
pobytu w szpitalu, ktoś przerzuci swoje zainteresowanie na mnie? Czy dlatego
chciała by Lydia zamieszkała ze mną?
Nabrałam
głęboko powietrza. Prawdopodobnie właśnie tak było, ponieważ dziwny koszmar,
jaki przeżyłam u koleżanki, nie wydawał się przypadkowy. Dodatkowa świadomość,
że ta potworna, wyśniona bestia wcale nie czyhała na mnie lecz na Sarah, była
jeszcze bardziej przytłaczająca. Do tej pory wierzyłam, że to ja jestem
obiektem dziwnych prześladowań, a teraz, gdy okazało się, że to może być
najbliższa memu sercu osoba, poczułam się sto razy gorzej.
— Zgadza
się pani, panno Green? — pogrążona w myślach, po raz drugi kompletnie
zapomniałam o istnieniu ordynatora.
—
Przepraszam?
Lekarz odchylił się na krześle.
— Czy
zgadza się pani na przeprowadzenie kompleksowych badań, w celu ustalenia
odpowiedniego leczenia? — spytał jeszcze raz.
— Zgadzam
się na wszystko, co pomoże mamie.
Kiwnął głową ze zrozumieniem.
—
Oczywiście.
Przez
kolejne dziesięć minut omawialiśmy rodzaj i zakres potrzebnych badań,
podpisując jednocześnie wymagane dokumenty. Próbowałam skupić się najlepiej jak
to było możliwe, jednak w wyobraźni wciąż majaczył mi obraz kruchego ciała
rodzicielki. Trudno było się pogodzić z takim stanem rzeczy.
— Jeszcze
jedno. — Ciepły, miły ton głosu ordynatora wzbudzał nadzieję. — Panna Kler
zdążyła rano napomknąć, że państwa rodziny długi czas się przyjaźnią. Odniosłem
wrażenie, iż w razie jakiejkolwiek potrzeby, chętnie posłuży pani wsparciem. Czuję
się w obowiązku, na wszelki wypadek o tym wspomnieć.
Spojrzałam
na lekarza, próbując wykrzesać z siebie delikatny uśmiech, ale nie jestem pewna
czy dobrze mi wyszło. I nie chodziło o to, że nie potrzebowałam wsparcia.
Owszem – potrzebowałam.
Ale nie od Lydii.
Grzecznie
podziękowałam ordynatorowi za rozmowę i jak najszybciej ulotniłam się z jego
gabinetu. Idąc pustym korytarzem w kierunku toalety, zdałam sobie sprawę, że tak
naprawdę kompletnie nie wiem, co ze sobą zrobić. Sarah za jakieś pół godziny
miała zostać zabrana na pierwszą część podstawowych badań, które
najprawdopodobniej będą trwały dłuższy czas. Chciałam zadzwonić do Clarie i
wypłakać jej się przez słuchawkę, ale to oznaczałoby, że jestem kompletnie
bezradna. Poza tym nie czułam się na siłach wyjaśniać przyjaciółce w jakim
stanie znajduje się mama. Wiedziałam, że tak czy owak mnie to nie ominie, lecz
w danej sekundzie nie byłam gotowa na rozmowę.
Do tego wszystkiego – zwyczajnie nie posiadałam telefonu.
Wychodząc z
toalety, miałam już w głowie ułożony plan. Najpierw postanowiłam kupić komórkę
i zostawić w recepcji numer, na wypadek, gdyby ktoś ze szpitala próbował się ze
mną skontaktować. Potem chciałam zajrzeć do dworku, zabrać z niego parę rzeczy,
i poprosić Clarie, by pożyczyła mi do jutra auto, zanim nie znajdę zapasowych
kluczyków od forda Sarah. Wiedziałam, że będę zmuszona po krótce przedstawić koleżance
sytuację, ale wolałam się nad tym nie zastanawiać. Poza tym postanowiłam, że na
razie wszystkie czarne scenariusze i najgorsze zmartwienia wrzucę do metalowej
szafy w mojej głowie i skupię się na bieżących sprawach, by jakoś przetrwać ten
okrutny czas. Wiedziałam, że tylko w ten sposób jestem w stanie pomóc mamie i
jednocześnie nie zwariować. Opuszczając oddział, zastanawiałam się, czy szpital
posiada jakieś miejsca noclegowe dla rodzin pacjentów. Jeśli nie, musiałam
znaleźć najbliższy hotel.
Omijając
windę zbiegłam schodami na parter i już kierowałam się do wyjścia, gdy
zauważyłam przy głównych drzwiach straszne poruszenie. Kilku lekarzy w
białych fartuchach wybiegło zza moich
pleców omal mnie nie potrącając. Nim zdążyłam się zorientować do szpitala wlał
się dziki tłum ludzi. Jedni prowadzeni przez pielęgniarzy, starali się coś
tłumaczyć. Ich blade, wystraszone twarze, wyglądały upiornie w świetle
szpitalnych lamp. Inni wwożeni na noszach lub wózkach, jęczeli i wykrzykiwali dziwnie
bełkotliwe słowa. Zdezorientowana próbowałam schodzić z drogi biegnącym
pielęgniarkom, gdyż powoli dochodziło do mnie, że musiał zdarzyć się jakiś
straszny wypadek.
Przygnębiona
widokiem rannych, cofnęłam się do bocznego korytarza w poszukiwaniu jakiegoś
mniej oblężonego wyjścia. Dopiero po kilku minutach trafiłam na drzwi
ewakuacyjne.
Pchnęłam metalową rączkę i nagle… wpadłam na kogoś z drugiej
strony.
—
Przepraszam — wybąkałam zmieszana, nie unosząc wzroku. Próbowałam prześlizgnąć
się obok delikwenta, gdy w miejscu zatrzymał mnie znajomy głos.
— To ja
powinienem przeprosić.
Powoli podniosłam głowę i napotkałam szmaragdowe spojrzenie
Blake’a.
Nie
wyglądał już na wściekłego, raczej lekko poddenerwowanego i z pewnością mocno
zmartwionego.
Zdezorientowana rozejrzałam się wokoło. Drzwi wychodziły na
niewielki dziedziniec, z którego odchodziły dwie betonowe dróżki. Jedna
prowadziła do bocznego parkingu, gdzie zostawiliśmy samochód Clarie, druga
ginęła za rogiem budynku.
— Przykro mi z powodu Sarah — szczery ton
mężczyzny wzbudził mój gniew.
Zacisnęłam pięści i spojrzałam na Sandersa. Znowu pojawił
się z nienacka jak jakiś cholerny duch. To był kolejny dowód na to, że dziwne
rzeczy zawsze działy się w jego pobliżu.
— Mówisz
tak jakbyś wcześniej nie wiedział, co się stało. — Czułam jak wzbiera we mnie furia.
— Przez
telefon Lydia nie zdążyła przekazać mi wszystkiego. Nie wiedziałem w jakim
stanie znajduje się Sarah. Gdyby mi wyjaśniła, zostałbym z tobą.
Otworzyłam
usta, by coś powiedzieć, ale zaraz je zamknęłam. Nie byłam pewna, co chłopak
miał na myśli. Czy chodziło mu o to, żeby mnie wesprzeć, czy zwyczajnie się
nade mną litował. Po sekundzie namysłu stwierdziłam, że z pewnością to drugie.
— Nie
potrzebuję twojej łaski Sanders. — warknęłam zażenowana i próbowałam go ominąć,
ale zastąpił mi drogę.
Wyglądał w tej chwili na nieco zawiedzionego.
— Ale
potrzebujesz wyjaśnień. — Jego bliskość źle na mnie działała, więc z powrotem
odsunęłam się do tyłu. — A możesz je uzyskać tylko ode mnie.
Na moment zrobiło
się cicho, jeśli nie liczyć głuchego wycia syren, gdzieś w oddali. Ktoś wyszedł
zza budynku i omijając nas, udał się ścieżką w stronę parkingu.
Kiedy znów spojrzałam na Blake’a, wpatrywał się we mnie
uważnie. Jaśniejsze plamki w jego oczach lśniły na tle zielonych tęczówek.
Nerwowo przygryzłam wargę, zdając sobie sprawę, że chłopak miał dużo racji.
Niestety ja też wiedziałam swoje i wcale nie poprawiło mi to humoru.
— Próbujesz
mi wmówić, że nie podejrzewałeś, co może się stać?
Spojrzał na mnie nic nie rozumiejąc.
— O czym ty
mówisz?
— Wiedzieliście
o niebezpieczeństwie czyhającym na Sarah! — rzuciłam oskarżycielskim tonem. —
To dlatego Lydia cały czas kręciła się przy mamie! Dlatego co chwilę ni z tego
ni z owego pojawialiście się w dworku!
Zaczerpnęłam tchu kontynuując swoją tyradę.
— Tylko nie
rozumiem… — dodałam ostro. — Dlaczego mi o niczym nie powiedzieliście?!
Dlaczego pozwoliliście mi stać z założonymi rękami, gdy coś takiego groziło
mojej mamie! — gestem wskazałam szpital.
Poczułam
jak łzy lęku i złości zbierają się pod moimi powiekami, ale odgoniłam je
kilkoma mrugnięciami. Miałam już po dziurki w nosie słabości, która mnie ogarniała.
Pozwoliłam, by jej miejsce całkowicie zajęła wściekłość.
— Gdybyś
nie był takim zadufanym w sobie dupkiem i powiedział mi o wszystkim z samego
początku, może teraz mama nie znajdowałaby się w tym stanie! — krzyczałam
rozżalona.
Nie
przejmowałam się tym, czy ktoś mnie usłyszy. Kilkoro przechodniów wyszło zza
budynku i omijając nas wzrokiem, szybko pomknęło w kierunku wschodniego
parkingu. Najwidoczniej stwierdzili, że lepiej nie stawać na drodze kłócącym
się nastolatkom.
Odwróciłam
się znów spoglądając na Blake’a. Wyglądał na szczerze zszokowanego moimi
zarzutami, ale zaraz po jego twarzy przemknął cień gniewu.
— To nie tak jak myślisz…
— Nie tak
jak myślę?! — przerwałam mu. — Więc jak? Jak to wszystko wygląda Blake? Co
takiego ukrywacie? Może jeszcze mi powiesz, że kompletnie nie masz świadomości,
co przydarzyło się Shopie Quin?
Mężczyzna znów
wyglądał na kompletnie zaskoczonego, że nagle wyciągam takie rzeczy, ale mnie
już nic nie obchodziło. Za dużo spraw spadło na moją głowę, bym potrafiła tak zwyczajnie
trzymać gębę na kłódkę.
Sanders milczał
przez chwilę, zastanawiając się, co może mi powiedzieć, a na jego przystojnej twarzy
pojawiło się coś, czego nie byłam w stanie odczytać.
— Wiem, co
przydarzyło się Shopie — rzekł niespodziewanie.
— Wiesz?! —
To proste stwierdzenie wyprowadziło mnie z równowagi. — I mówisz o tym tak
zwyczajnie jakbyś prezentował pogodę w telewizji?!
— A co
mogłem zrobić?! — krzyknął nagle.
Teraz to on zaczął się poważnie denerwować. Zacisnął przy
tym dłonie w pięści.
— Mam
chronić całą szkołę, miasto i jeszcze Morgantown?! Może nie uwierzysz, ale
nawet ja nie potrafię być w dziesięciu miejscach jednocześnie!
Zaskoczyło mnie to wyznanie. Spojrzałam na chłopaka, który
całym sobą próbował zapanować nad gniewem.
— Przed czym
chronić? – zdezorientowana spytałam o pierwszą rzecz, która przyszła mi do
głowy.
— Przed tym,
co sprowadziłaś do Darkvill! – warknął i nagle uciął jakby uświadomił sobie, że
powiedział za dużo.
Zamarłam.
Poczułam
jak krew odpływa mi z twarzy, a lodowate zimno obejmuje ciało. Próbowałam
zrozumieć, co przed chwilą powiedział, ale jakoś do końca nie mogłam przyswoić
rzuconych w eter okrutnych treści. Dopiero po chwili, wraz ze świadomością
usłyszanych słów, pojawił się ból.
Niewiele
myśląc, drżącymi rękoma sięgnęłam do torebki, wyciągając z niej klucze od
Toyoty, po czym omijając chłopaka, rzuciłam się biegiem w stronę samochodu.
Blake najwidoczniej nie spodziewał się takiej reakcji,
ponieważ na moment totalnie go zamurowało. Dopiero po kilku sekundach ruszył za
mną.
— Amelio
zaczekaj!
Udawałam, że go nie słyszę, biegnąc coraz szybciej. W głowie
huczało mi tylko jedno wyrażenie… „przed tym, co sprowadziłaś do Darkvill”.
Nie mogłam
uwierzyć, że taki zarzut wyszedł z jego ust, dając mi tym samym wyraźnie do
zrozumienia, po czyjej stronie stoi wina za wszystkie okrutne wydarzenia, jakie
miały ostatnio miejsce w mieście. Poczułam wilgoć na policzkach, ale tym razem
nie zrobiłam nic, by powstrzymać płynące łzy.
Nagle ktoś
złapał mnie za ramię, zatrzymując gwałtownie. Odwróciłam się i ujrzałam zmartwione
spojrzenie. Mogłam się domyśleć, że biegał szybciej ode mnie…
—
Przepraszam… — zdążył powiedzieć nim wyrwałam rękę z jego uścisku. — Nie
powinienem był tego mówić…
Próbował delikatnie złapać mnie za nadgarstek, ale odsunęłam
się na bezpieczną odległość.
— Daruj
sobie Sanders! — syknęłam i ruszyłam dalej w kierunku parkingu. Szybko
rozejrzałam się w poszukiwaniu auta. Na szczęście dokładnie pamiętałam gdzie
zaparkowaliśmy. Czując, że obraz przed oczami coraz bardziej mi się rozmazuje,
zbiegłam z krawężnika i przecisnęłam się pomiędzy dwoma samochodami.
Po drodze o
mało nie wpadłam na wysokiego mężczyznę. W ostatniej chwili usunął się z drogi,
odchylając lekko w bok. Pewnie przeraził go widok płaczącej dziewczyny.
— Amelia? —
znajomy głos zatrzymał mnie w miejscu. Odwróciłam się zaskoczona.
To był Lukas.
Stał z
rękami w kieszeniach jeansów i gapił się na mnie oniemiały. Oddychał szybko,
jakby przed chwilą skądś przybiegł. Włosy miał potargane, a grzywka przykleiła
mu się do czoła, z którego spływał pot.
— Co się
stało? — zapytał, ale nie byłam w stanie odpowiedzieć. Gardło miałam za bardzo
ściśnięte. Kątem oka zauważyłam, jak Blake podąża w naszą stronę.
— Muszę
iść. — wydukałam i oddaliłam się pospiesznie, ściskając w ręku kluczyki. Gdy
wsiadałam do samochodu, usłyszałam jeszcze raz wołanie Sandersa, ale nie miałam
zamiaru zwracać na niego uwagi. Odpaliłam silnik i z piskiem opon ruszyłam w
kierunku wiekowego dworku.
***
Uspokajałam się całą drogę do domu. Jednak nawet będąc na
miejscu, czułam mieszaninę złości na Sandersa, lęku o mamę i dezorientacji
spowodowanej potęgującym się natłokiem informacji. Co tu się do diabła działo?
Musiałam natychmiast coś zrobić ze swoim życiem nim totalnie pogrążę się w
szarej beznadziei.
Popędzana
tą myślą szybko weszłam do środka i poleciałam do swojej sypialni, by spakować
kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się,
że w oknach sypialni widnieją nowiutkie szyby, a bałagan jest niemal
uprzątnięty. Co prawda na łóżku leżał stos pogniecionych ubrań i kolorowej
bielizny, ale poobijana komoda stała na swoim miejscu, a drzwi do toalety były
naprawione. Nie zauważyłam też szkła ani pierzy, co znaczyło, że ktoś musiał
tutaj porządnie odkurzyć.
Ogarnęło
mnie nieprzyjemne uczucie, gdyż nieznajomy prawdopodobnie grzebał w moich
rzeczach. Co prawda ominął sortowanie bielizny, jakby uważał to za zbyt intymną
sprawę, ale wtargnięcie do cudzej sypialni i tak było wystarczająco poważnym naruszeniem
prywatności. Nawet naprawienie okien nie zmniejszało mojego upokorzenia.
Co gorsza,
miałam nieodparte wrażenie, że doskonale wiem, kim byli intruzi. Znałam tylko dwie
osoby, które miały w zwyczaju pojawiać się zawsze tam, gdzie ich nie zapraszano.
I bynajmniej żadną z nich nie była Clarie.
Westchnęłam
ciężko, zdając sobie sprawę, że niedługo czeka mnie przeprawa również i z nią.
Będę w jakiś sposób musiała wytłumaczyć przyjaciółce, że zamierzam nocować w
pobliżu szpitala, ponieważ stan mojej mamy się pogorszył.
Tylko jak miałam jej wytłumaczyć to, co się stało…? Posłuchaj Clarie - podejrzewam, że jakiś
wampir psychopata wyssał z Sarah życie i prawdopodobnie zamordował też Shopie.
Nie jestem pewna, co tu się do końca dzieje, ale jeśli chcesz więcej informacji
wystarczy spytać Sandersa, który uważa, że nie jest człowiekiem i na spółę ze
swoją idealną kuzynką, buszują po Darkvill, wymazując ludziom pamięć…
Jęknęłam,
rzucając na krzesło podręczną torbę. Takie wytłumaczenie raczej by nie
przeszło. Musiałam wymyślić coś innego. Rozejrzałam się wokoło. Najpierw jednak
musiałam się spakować, a potem jechać do sklepu i kupić nową komórkę. Stara
prawdopodobnie została uprzątnięta razem z pierzami i szkłem.
Gdy dwie
godziny później byłam niemal gotowa do drogi, zegar w holu wybił osiemnastą.
Nie zdziwiłam się, że jest już tak późno, ponieważ dobre czterdzieści minut
zajął mi sam prysznic i znalezienie w stercie ubrań ulubionych leginsów i
wygodnej, złoto – beżowej bluzki. Za dwa dni na kalendarzu miał pojawić się trzeci
październik, a na dworze było nie tylko chłodno, jak w połowie listopada, ale i
coraz szybciej zaczynało się ściemniać.
Stojąc
pośrodku kuchni zerknęłam na niewielką walizkę i wisząca na niej podręczną
torbę, w których pochowałam swoje rzeczy i kilka drobiazgów Sarah, na wypadek
gdyby okazało się coś potrzebne. W głowie ułożony miałam wstępny plan rozmowy z
rodziną Clarie i adres dwóch hoteli, położonych w najbliższym sąsiedztwie
Szpitala Świętej Anny, które znalazłam w internecie.
Po raz
kolejny otworzyłam metalowe wrota mojej wyimaginowanej szafy i wrzuciłam tam
parę dodatkowych zmartwień. Miałam nadzieję, że jeśli do końca tego tygodnia
nie pojawię się w szkole, nauczyciele nie będą sprawiać mi zbytnich problemów z
powodu nieobecności na lekcjach. Z drugiej strony byłam skłonna założyć się, że
nie ja jedna ominę te kilka dni zajęć. W końcu tragedia jaka spotkała Shopie z
pewnością odbije się nieobecnością wielu uczniów, których rodzice będą
wstrząśnięci zaistniałymi wydarzeniami.
Po drugie,
miałam też nadzieję, że zarówno Clarie, jak i jej rodzice zrozumieją moją
decyzję pozostania bliżej mamy. I nie chodziło o to, że byłam wyjątkowo uparta,
chcąc załatwiać wszystko sama. Doskonale wiedziałam, że jak nigdy potrzebuję
wsparcia, a oni z pewnością chętnie by mi go udzielili. Niestety w obecnej
chwili nie byłam w stanie wyjaśnić, co tak naprawdę się dzieje. Już sam
aktualny wygląd mojej schorowanej rodzicielki był niemożliwy do wytłumaczenia,
a co dopiero próba wyjawienia rodzicom przyjaciółki swoich niecodziennych
podejrzeń. Gdyby usłyszeli taką gadkę, z pewnością zapakowaliby mnie w kaftan
bezpieczeństwa i umieścili w szpitalu gdzie leży Sarah. Tyle, że na zupełnie innym
oddziale.
Zniechęcona
swoimi przemyśleniami, wrzuciłam wszystkie zepsute rzeczy z lodówki do czarnego
worka i udałam się na tyły domu, gdzie stał niewielki, blaszany kontener. Zatrzasnęłam
porządnie cienkie drzwiczki, na wypadek gdyby jakieś dzikie koty, chciały zająć
się naszymi resztkami. Nie wiedziałam, czy w tym tygodniu zajrzę jeszcze do
dworku, ponieważ planowałam przez większość czasu czuwać przy mamie. Rozejrzałam
się, sprawdzając czy od tej strony wszystkie okna są pozamykane, po czym
zwróciłam się w stronę ciemniejącego ogrodu.
Słońce już
dawno schowało się za horyzontem jakby było zbyt zmęczone, by dłużej wisieć na
niebie. W oddali majaczył czarny las, którego szum zdawał się dolatywać do
moich uszu. Zerknęłam na słabo przystrzyżone, ogrodowe drzewa i krzewy, które
pod wpływem oblewającego je zmierzchu, rzucały na ziemię groźne, podłużne
cienie. Poczułam jak ciarki idą mi wzdłuż pleców, gdy przypomniałam sobie
ostatni koszmar, w którym tata ostrzegał mnie przed niebezpieczeństwem. Po raz
kolejny naszła mnie bolesna świadomość faktu, jaka jestem samotna i beznadziejna.
Gdyby Kevin żył nie pozwoliłby, by coś takiego stało się mamie.
A ja?
Ja zawiodłam nie tylko biedną rodzicielkę, ale również
ufność jaką pokładał we mnie zmarły tata. Próbowałam odsunąć od siebie myśli,
które zasugerował dziś Blake. Nie chciałam wierzyć w to, że wszystkie okrutne
wydarzenia, jakie miały ostatnio miejsce w naszym życiu, były spowodowane tym,
że sprowadziłam „coś” do Darkvill. I choć za żadne skarby nie miałam pojęcia
jak mogło się to stać, a tym bardziej, co mógł mieć na myśli Sanders – wcale
nie chciałam roztrząsać tego tematu. Postanowiłam, że krok po kroku wybrnę z
czarnej dziury, w której się znalazłam i oczywiście bezsprzecznie wyciągnę z
niej Sarah.
Zajęta
rozmyślaniami, nie zauważyłam jak coś przemknęło w krańcowej części ogrodu.
Dopiero, gdy ów dziwny cień wyłonił się z zza wielkiej, okrągłej tui i zaczął manewrować
między krzakami, zorientowałam się, że ktoś się zbliża. Żołądek skręcił mi się
w supeł, a gęsia skórka wstąpiła na ramiona. Gdy zabrakło mi tchu, uświadomiłam
sobie, iż całe ciało ostrzega mnie przed niebezpieczeństwem.
W tej
chwili cień, który sądząc z postury – był bardzo postawnym człowiekiem, wyszedł
zza drzewa i zaczął poruszać się powoli, jakby rozkoszował się każdym swoim
krokiem. Wyglądało na to, że wcale mu się nie spieszy, natomiast mnie ten fakt
absolutnie nie poprawił humoru.
Mając
nadzieję, że jeszcze nie zauważył mojej obecności, cofnęłam się kilka kroków do
tyłu i schowałam za kontenerem. Prawie nie oddychałam, zastanawiając się w
panice, czy jeśli wystarczająco się sprężę, uda mi się niezauważonej dobiec do
drzwi i dostać do domu przez pomieszczenie gospodarcze. Mogłabym wtedy złapać
kluczyki, które zostawiłam na kuchennej wyspie i jak najszybciej odjechać.
Zerknęłam
jeszcze raz w stronę ogrodu i z zaskoczeniem stwierdziłam, że nieznajomy
zniknął. Podmuch wiatru porwał kilka kosmyków czerwonych włosów i rozsypał mi
na twarzy. Korzystając z okazji, zrobiłam krok, by wprowadzić swój plan
ucieczki w życie, gdy nagle tuż obok mojego ucha, odezwał się ktoś
nieprzyjemnym, chropowatym tonem.
— Nie
ukryjesz się przede mną złotko. — pisnęłam rzucając się do tyłu i uderzyłam
plecami o kontener, tracąc jeden oddech. Przerażona uniosłam głowę.
Nieznajomy stał tam, jakieś pięć kroków przede mną i uśmiechał
się tak, jakby zobaczył swoje ulubione danie. Był bardzo wysoki, na pewno miał ponad
dwa metry, a jego szerokie bary przesłaniały cały widok.
— Twój
zapach roznosi się na dobry kilometr — przymykając oczy, pociągnął nosem. —
Jest taki niespotykany…
Chyba dla
niego te słowa miały brzmieć jak komplement, ale ja poczułam jeszcze większy
ucisk w gardle. Rozejrzałam się spanikowana. Tym razem nie miałam żadnych
szans, by dobiec do drzwi, ale nie planowałam też stać bezczynnie i czekać na
rozwój wydarzeń. Lodowaty chłód, który wstąpił w moje żyły, dobitnie świadczył
o tym, że mężczyzna nie przyszedł tu na przyjazną pogawędkę.
— Chyba pan
zabłądził. — próbowałam go zagadać, by dać sobie więcej czasu. — Mój tata jest
w domu, mogę poprosić żeby pana odprowadził.
Tym małym kłamstwem chciałam go zaniepokoić, ale chyba nie
udało się uzyskać danego efektu, gdyż przez klika ciągnących się w
nieskończoność sekund, nieznajomy przyglądał mi się ciekawie, a potem wybuchł
szyderczym śmiechem.
— Nieładnie
tak kłamać — pogroził palcem, robiąc przy tym dziwny grymas. Z przerażeniem
stwierdziłam, że jego tęczówki, najpierw pociemniały, a potem całkowicie
zmieniły barwę. Zamiast szarości widziałam teraz okrutną czerń, której nie dało
się odróżnić od samej źrenicy.
Nie
potrzebowałam większej zachęty, by wziąć nogi za pas. Napędzana strachem rzuciłam
się w jedynym wolnym kierunku – na tyły ogrodu. Odchodziło stamtąd kilka
ścieżek, z czego dwie zawijały i prowadziły z powrotem na do dworku. Niestety
by się do nich dostać trzeba było przebiec przez zarośnięty labirynt drzew,
krzewów i krzaczków, a potem odnaleźć przejście w żywopłocie. Choć moje szanse
zdawały się żadne, miałam szczerą nadzieję, że jakoś uda mi się uciec, a jeśli
dopisze mi szczęście może nawet zgubię przeciwnika. W końcu to ja byłam na
swoim terenie, nie on. Może nie znałam każdego zakamarka naszego ogrodu, ale
kilka razy od przeprowadzki, zdarzyło mi się spacerować jego ścieżkami. I na
przykład doskonale wiedziałam, że jeśli za jakieś piętnaście metrów skręcę w
prawo, a potem przemknę pomiędzy dwoma berberysami to znajdę niewielką przerwę
w wysokim żywopłocie, która oddzielała ogród od pola prowadzącego do lasu.
Oczywiście nie zamierzałam schronić się w ciemnym i przerażającym buszu.
Planowałam natomiast obejść zachodnią część ogrodu i uderzyć prosto w kierunku
drogi. To była moja jedyna nadzieja. Nadzieja, że ktoś będzie przejeżdżał tą
trasą i zauważy dziewczynę potrzebującą pomocy.
Biegłam ile
sił w nogach. Przeskoczyłam niewielką grządkę i o mało nie wpadłam w krzak
róży. Serce łomotało mi nierównym rytmem, a w żyłach zamiast krwi płynęła
adrenalina. Manewrowałam pomiędzy roślinami, aż wreszcie ujrzałam upragniony
skręt. Nawet nie próbowałam się odwracać, by sprawdzić czy mężczyzna rzucił się
w pogoń.
Ominęłam
zwinnie drzewo i rzuciłam się w prawo. Uszłam cztery kroki i wcisnęłam pomiędzy
kujące berberysy. Poczułam coś ostrego na policzku i skrzywiłam się, czując
spływającą po nim krew. Chciałam podnieść rękę, żeby ją otrzeć, ale to nie było
w tej chwili najważniejsze. Modliłam się by napastnik nie zauważył ukrytego
przejścia. Padłam na kolana i przecisnęłam przez wąską dziurę w żywopłocie.
Po raz
pierwszy odkąd zauważyłam, że ktoś wkradł się na nasz teren, wzięłam głęboki
oddech. Na polu panowała głucha cisza, nie słyszałam również żadnych odgłosów
pogoni. Starając się robić jak najmniej hałasu, ruszyłam biegiem w kierunku
słabo uczęszczanej drogi. Drogi, która była moim jedynym ratunkiem.
Zbłąkane
liście szeleściły pod moimi stopami, a jesienny wiatr kuł mnie w oczy. Zerknęłam
w górę. Kilka wczesnych gwiazd lśniło na ciemniejącym błękicie, choć pełny mrok
jeszcze nie zapadł.
Nagle
przyszła mi do głowy pewna szalona myśl… A może mężczyzna wcale nie udał się za
mną w pogoń? Może był zwykłym złodziejem i korzystając z okazji, że udało mu
się wystraszyć biedną nastolatkę, poszedł splądrować dworek?
Potrząsnęłam
głową. Choć ta opcja była zdecydowanie lepsza, niż seryjny gwałciciel -
instynkt podpowiadał mi, że nieznajomy nie przyszedł tutaj po kosztowności.
Ciężko
dysząc pozwoliłam nogom, by niosły mnie jak najszybciej w kierunku jezdni.
Widziałam w oddali przejeżdżający samochód, ale w tej chwili nie miałam żadnych
szans, by ktokolwiek mnie zobaczył. Moje płuca pracowały na pełnych obrotach, a
w boku zaczęło kłuć mnie od zbytniego wysiłku.
Od drogi
dzieliło mnie jeszcze jakieś dwieście metrów. Omijając wyryte przez krety
dziury, zmusiłam się by przyspieszyć. Gdy mijałam północną część ogrodzenia,
nie mogąc już dłużej wytrzymać, zerknęłam do tyłu. Z ulgą, ale i zaskoczeniem
stwierdziłam, że nikt mnie nie goni.
I w tym samym momencie uderzyłam w coś twardego.
Siła odbicia sprawiła, że poleciałam do tyłu i z jękiem
opadłam na wysuszoną, lekko żwirowatą ziemię. Moje pośladki spięły się w
obronnym geście, ale i tak już czułam, jak tyłek przybiera różnokolorowe,
zsiniałe barwy. Uniosłam twarz i… Zamarłam.
Mój wzrok wędrował po ciemnych spodniach i brudnej,
granatowej bluzie. Potem po ohydnym, krzywym uśmiechu, aż w końcu zatrzymał się
na czarnych jak smoła oczach.
Serce przyspieszyło mi ze strachu.
Nie wiedziałam, jakim cudem nieznajomy znalazł się tutaj -
przede mną.
Co prawda mógł okrążyć całą posiadłość i przybiec od frontu,
ale to by oznaczało, że biegał niezmiernie szybko… zdecydowanie zbyt szybko jak
na trzydziesto kilkuletniego mężczyznę, który w tej chwili nawet nie miał
lekkiej zadyszki, podczas gdy mnie paliły całe płuca.
— Witaj
ponownie złotko. — Podszedł dwa kroki, ukucnął i uniósł jeden kosmyk moich
rozpuszczonych włosów. — Czyż nie
powiedziałem ci, że przede mną nie uciekniesz?
Przełknęłam z trudem i odczołgałam się jak najszybciej.
— Och… —
Wyglądał na zawiedzionego. — Chyba nie
chcesz znowu bawić się w kotka i myszkę? Już i tak poświęciłem zbyt dużo czasu,
by znaleźć to przytulne gniazdko — wskazał naszą rezydencję. — Ktoś bardzo się starał, by zatrzeć twój zapach. Na szczęście pewna miła kobieta okazała się chętna
do współpracy. Choć przyznam szczerze, że jak tygrysica broniła wszelkiej
informacji o tobie. Szkoda, że teraz leży wysuszona w szpitalu.
Na dźwięk
tych słów poczułam jak resztka powietrza uchodzi z moich płuc. Przed oczami
stanął mi obraz wynędzniałej Sarah, leżącej na szpitalnym łóżku i podłączonej
do medycznej aparatury. Krew zaczęła szybciej krążyć w moich żyłach i uderzać
do głowy. Panikę zastąpiło zdecydowanie, a strach przeistoczył się w kipiącą
złość.
Nim
zdążyłam cokolwiek pomyśleć, skoczyłam na równe nogi i z wrzaskiem rzuciłam się
na nieznajomego. Poziom adrenaliny sprawił, że nawet nie poczułam zderzenia.
— Ty
potworze — krzyczałam okładając go pięściami. — Ty nieludzka żmijo! Zapłacisz mi
za to!
Uderzałam coraz mocniej nie bacząc na to, czy zrobię tej
gnidzie krzywdę. Jeśli to on odpowiadał za obecny stan mojej mamy – zasługiwał,
by zatłuc go na śmierć. Waliłam i krzyczałam posuwając się cały czas w przód,
podczas gdy on cofał się lekko, próbując unikać ciosów. Nigdy nie spodziewałam
się, że mam w sobie aż tyle siły.
Choć niestety - jak się okazało – niewystarczająco wiele.
Niespodziewanie
mężczyzna złapał mnie za rękę i wykręcił ją z taką siłą, że usłyszałam
charakterystyczny trzask. Zaskomlałam jak ranne zwierzę, gdy ból ogarnął całą
kończynę. Byłam pewna, że coś mi złamał, ale nie zamierzałam jeszcze się poddawać.
Krzyknęłam rozwścieczona i z całej siły nadepnęłam napastnikowi na stopę. Nie
miałam obcasów, jednak mój ruch musiał go zaskoczyć, bo syknął i na moment
puścił moją rękę, która teraz opadła bezwładnie wzdłuż ramienia.
Dostrzegłam
w oddali światła przejeżdżającego samochodu i puściłam się biegiem w kierunku
drogi. Moje buty szurały po twardej powierzchni, miażdżąc zeschniętą trawę.
— Pomocy! —
krzyczałam, zdając sobie sprawę, że jestem za daleko, by ktoś mnie usłyszał. Nie
patrzyłam za siebie. To i tak nic by nie dało.
Niespodziewanie
poczułam kolejne, silne uderzenie, które zwaliło mnie z nóg. Upadłam na ziemię,
niefortunnie przyciskając swoją chorą rękę, a ból na moment zaćmił mi
spojrzenie. Odwróciłam się na plecy i podparłam na zdrowym łokciu.
Zaschło mi
w ustach, gdy z przerażeniem stwierdziłam, że napastnik znajdował się tuż nade
mną, co jednocześnie znaczyło, że nie mam żadnych szans na dalszą ucieczkę.
Jakby na potwierdzenie tych myśli, mężczyzna złapał mnie za bluzkę podciągając
nieco do góry i przysuwając bliżej swoją twarz. Poczułam charakterystyczny,
znajomy zapach.
Zapach, który skojarzyłam z pokoju szpitalnego mamy.
Żółć
podeszła mi do gardła, podczas gdy mój wzrok wędrował po bladej, okrutnej
twarzy, aż w końcu zatonął w ciemnej otchłani potwornego spojrzenia. Nieznajomy
uśmiechnął się, lecz to nie był miły ani wesoły uśmiech, ale wyraz zadowolenia,
że znalazło się swoją ofiarę.
— Jesteś
niegrzeczną dziewczynką — zacmokał, kręcąc przy tym głową. — Kazali mi
dostarczyć cię żywą, ale nikt nie powiedział, że masz być w jednym kawałku.
Wolną ręką złapał mnie za udo, a ja poczułam jak jego ostre
jak brzytwy paznokcie przechodzą przez cienki materiał spodni, a potem
przebijają skórę.
Wciągnęłam ostro powietrze, jęcząc przy tym bezwiednie, a do
oczu napłynęły mi łzy cierpienia. Nie miałam jednak zamiaru dać mu tej
satysfakcji, by przyglądał się jak spływają po policzkach. W myślach
przeprosiłam mamę, że okazałam się zbyt słaba, by poskładać z powrotem do kupy
nasze nowe życie. Cała się spięłam. W tej chwili pozostała mi jedynie własna,
głupia duma.
Ostatkiem odwagi uniosłam głowę i z zawistnym spojrzeniem
splunęłam nieznajomemu w twarz.
— Wal się
śmieciu — rzuciłam nieco drżącym głosem.
Zatrzymał się na moment, lekko zaskoczony. Nie musiałam jednak
długo czekać na jego reakcję. Napastnik wrzasnął wściekły, wyrwał pazury z
mojej nogi i uniósł wysoko ramię. Nawet nie zamknęłam oczu, czekając na ostatni
cios. Przyglądałam się jak w zwolnionym tempie jego zaciśnięta dłoń wędruje w
kierunku mojej skroni.
Przepraszam tato.
Złapałam ostatni oddech i… w tym momencie jakaś niebieska
łuna przeleciała mi przed oczami a wraz z nią, zniknął ucisk na koszuli.
Opadłam skołowana na ziemię, a ból przeszył moją rękę i bok. Przez kilka sekund
nie wiedziałam, o co chodzi i czy na pewno jeszcze żyję, ale nie mogło być
inaczej skoro moje zmaltretowane ciało nie pozwalało o sobie zapomnieć.
Przez mgłę,
która lekko zaćmiła mój umysł, przedarły się charakterystyczne odgłosy
szarpaniny, trzask łamanych kości i dziwnie wypowiadane, nieznane słowa.
Ledwo podniosłam się do pozycji siedzącej i ciężko
oddychając, odwróciłam do tyłu.
Powietrze nagle uszło z moich płuc, a przerażenie odebrało
mowę, gdy odnalazłam wzrokiem toczącą się nieopodal, niemożliwą walkę.
__________________________________________________________________________
Drodzy Czytelnicy!
Nie bardzo wiem, co napisać po takim okresie czasu.
Mogłabym się usprawiedliwiać, ale to przecież nic nie zmieni…
Muszę jednak koniecznie zaznaczyć, że jak najbardziej
zgadzam się z opinią, że powinnam wcześniej powiadomić Was o swojej
nieobecności. Uwierzcie – nie zrobiłam tego specjalnie. Nie zmienia to jednak
faktu, że z pewnością Was zawiodłam, za co z pokorą przepraszam.
Chcę pisać dalej, ale jak widzicie nie wychodzi mi to zbyt
regularnie…
Dlatego chciałabym w tym momencie uczciwie zaznaczyć, że
jeśli będą pojawiały się rozdziały to z pewnością nie szybko. Wiem, że to
pojęcie względne, ale nie jestem w stanie dokładnie się określić.
Nie zdziwię się, jeśli przez to wiele osób zwyczajnie
„odpuści” sobie moje opowiadanie (jeśli już tego nie zrobiło), mam jednak nikłą
nadzieję, że może raz na jakiś czas – z czystej nudy – zajrzycie do mnie, by
zobaczyć, czy coś się zmieniło.
Wybaczcie, że nie odpowiedziałam na Wasze komentarze.
Postaram się jeszcze to nadrobić.
Dziękuję za każdą opinię i za zainteresowanie pomimo mojej przedłużającej
się nieobecności.
Jeszcze krótko odnośnie samego opowiadania…
Ten rozdział jest kompletnie niesprawdzony. Jestem
przekonana, że pojawiają się w nim liczne błędy, ale jeśli miałabym go
przejrzeć to pewnie nie wstawiłabym rozdziału przed Świętami, a zależało mi by
tak było.
To ostatnia część, w której Amelia żyje w błogiej
nieświadomości odnośnie tego, kim jest Blake. W następnym rozdziale mam zamiar
to zmienić : )
Czy ta wiedza wpłynie na relację między dwójką głównych
bohaterów? Z pewnością J
Jeśli chodzi o więcej wątku romantycznego – oczywiście będę
starała się konsekwentnie go rozwijać. Sama nie mogę się doczekać pewnych
smakowitych scen. Muszę jednak pamiętać, że do tej pory Blake i Amelia byli
zaciekłymi wrogami, dlatego – pomimo ewidentnej siły przyciągania – ani jedno
ani drugie tak łatwo nie odpuści.
Jeśli ktoś z Was będzie miał ochotę skomentować,
skrytykować, czy trochę na mnie pokrzyczeć – jestem do dyspozycji ; ) Wiem –
zasłużyłam sobie.
Z pozdrowieniami,
Whiteberry
Nawet nie wiesz jak ja czekałam na kolejny rozdział, po tym jak to opowiadanie niesamowicie mnie wciągnęło <3 Wszystko ładnie opisane, a akcja ani na chwilkę nie zwalnia co mnie bardzo cieszy ;D Cudowny rozdział! Życzę weny na napisanie kolejnego! ^^
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję za tą cierpliwość : )i przepraszam za ten okropnie długi czas zwłoki... Niestety tak to już u mnie jest, że nie mam kiedy pisać :\
OdpowiedzUsuńCieszy mnie, że rozdział przypadł do gustu, miałam co do niego wiele obaw, tym bardziej, że wstawiłam bez sprawdzania :)
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!
CHCĘ POKRZYCZEĆ!
OdpowiedzUsuńA tak naprawdę, to znowu jestem zachwycona :) prawie się spóźniłam do szkoły, bo tak się zaczytałam rano, jak tylko zobaczyłam rozdział! Drobne błędy wybaczam, bo doceniam taki długi rozdział przed świętami <3 to naprawdę najlepszy prezent, bo oderwał moje myśli od niezbyt przyjemnych sytuacji w moim życiu...
W każdym razie - wciąż jestem wielką fanką, wciąż mnie wciąga i będę czekać na rozdziały od Ciebie ile będzie trzeba! A jeśli wydasz to jako książkę, to kupię w dniu premiery!
Pozdrawiam cieplutko i życzę wesołych świąt :3 i dużo weny ❤
Jeśli tak ma wyglądać krzyczenie to mogę śmiało słuchać go codziennie ; ) Bardzo się cieszę, że ktoś jeszcze tu zagląda: )
UsuńW moim życiu też ostatnio sporo się dzieje, czasem wydaje mi się, że więcej niż można udźwignąć i wierzcie mi – nawet jeśli są to również pozytywne rzeczy, to nie zmienia to faktu, że towarzyszy im maaaasa dodatkowych obowiązków, z których muszę się wywiązać.
Ale cały czas pamiętam o Amelii i Blake’u, bo to jedni z moich ulubionych bohaterów i cieszę się , że wciąż czekasz na ich dalsze losy ; )
Dziękuję za cierpliwość, serdecznie pozdrawiam i życzę wspaniałych Świąt ; )
Patrzę na bloggera i nie mogę uwierzyć patrzę jeszcze raz, a tam nowy rozdział Córki Mroku. I tak czytam, czytam i nie mogę się nadziwić, że po takiej przerwie rozdział bez żadnej korekty wyszedł tak bardzo dobrze. Moim skromnym zdaniem jest jednym z najlepszych tutaj. Mam bardzo ochotę na Ciebie na wrzeszczeć za ten brak rozdziału przez taki długi czas, ale doskonale Cię rozumiem, a ten rozdział wiele wynagradza.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i weny życzę
I przepraszam jeśli są jakieś błędy w komentarzu.
Miło usłyszeć, że rozdział nie wyszedł aż tak kiepsko : ) Obawiałam się tego, bo pisałam go w takich ratach, że czasem nie pamiętałam co było trzy strony wcześniej i musiałam się cofać, czytać itd.
UsuńWszelkie krzyki i wrzaski przyjmuję z pokorą, bo zdaję sobie sprawę, że na nie zasłużyłam : ) Dlatego teraz uczciwie zaznaczam, że nie wiem kiedy będę miała czas wyprodukować kolejny rodział. Czasem jest tak, że nagle wpada mi dwie godzinki wolnego, więc siadam i podekscytowana piszę, a czasem jest tak, że przez trzy tygodnie jestem gościem w domu i ze zmęczenia trudno mi zasnąć.
Jedno jest pewne – pisanie zawsze będzie moją pasją więc nie zapomnę o tym opowiadaniu ; )
Dziękuję za komentarz i serdecznie pozdrawiam!
Jak ja kochan twojego bloga♡
OdpowiedzUsuńCzytałam już ich bardzo dużo lecz ŻADEN nie zrobil na mnie takiego wrażenia. Czekam z niecierpliwoscią na nowy rozdział, mam nadzieje że wkradnie sie tam jakis mały wątek miłosny ;)
Pozdrawiam ☆
Jest mi bardzo miło, że tak cenisz sobie mojego bloga : ) Nie wiem kiedy zamieszczę nowy rozdział, ale powoli, etapami staram się coś skrobać : ) Co do wątku romantycznego - zobaczy się ; )
UsuńDziękuję za miłe słowa i serdecznie pozdrawiam!
Opowiadanie jest świetne! :)
OdpowiedzUsuńuwielbiam sceny pomiędzy Amelią i Blakiem oraz jej kontakty z najlepszą przyjaciółką.
Pozdrawiam.