piątek, 16 grudnia 2016

Rozdział 9

Obudziłam się gwałtownie, z bezgłośnym krzykiem w gardle. Przez odsłonięte okna wpadało światło chłodnego, wrześniowego poranka. Usiadłam na posłaniu. W moich żyłach tętniła adrenalina, a w głowie kłębiły się makabryczne obrazy.

Rozejrzałam się z łomoczącym sercem: biurko, toaletka, regał i budzik w kształcie serca, wskazujący godzinę siódmą piętnaście. Przełknęłam ślinę i nabrałam głęboko powietrza.
            Znajdowałam się w sypialni Clarie.
            Wszystko stało na swoim miejscu, tak jak pozostawiłyśmy to wczoraj. Żadnego bałaganu, żadnych śladów walki czy jakiejkolwiek krzątaniny. Odwróciłam głowę, by spostrzec, że miejsce obok mnie jest puste, na co w moim gardle automatycznie uformowała się gula wielkości pięści. Nawet nie chciałam zastanawiać się, co to może oznaczać. Niespodziewanie huk otwieranych na oścież drzwi, wyrwał mnie z ponurych myśli.
            Do pokoju wpadła zdyszana i całkiem zdrowa panna Morgan.
            W jednym ręku ściskała wypchaną, szkolną torbę, w drugim zaś coś, co przypominało wczorajsze czekoladowe ciasto. Wyglądała na radosną i uszczęśliwioną – jak zwykle, gdy się wyspała. Podeszła do biurka i wyciągnęła z niego dwa cienkie zeszyty, po czym włożyła je do niebieskiej torby. Poczułam jak do oczu napływają mi łzy.
            — Ej, śpiochu. — Uśmiechnęła się z buzią pełną pochłanianej słodkości i otrzepała ręce z niechcianych okruchów.
            — Wiessz, którra godzina? – wysepleniła, przełykając ostatni kęs. - Rozumiem, że łatwo odzwyczaić się od szkoły, ale niestety wakacje skończyły się miesiąc temu. Poza tym dzisiaj mamy biologię z panem Harrisem, i prawdopodobnie będziemy poruszać temat rozmnażania ssaków, więc szkoda by było przegapić taką okazję do…
            Nie udało jej się dokończyć, ponieważ w tej właśnie sekundzie zerwałam się z łóżka i rzuciłam na przyjaciółkę ściskając ją drżącymi rękoma. Z mojego gardła wyrwał się słaby szloch, gdy uświadomiłam sobie, że ostatnia tragedia, była tylko okrutnie złym snem.
            W pierwszym momencie Clarie zdawała się oszołomiona moim nagłym gestem, ale nie próbowała się odsunąć. Milczała przez dłuższą chwilę, po czym objęła mnie jedną ręką i pocieszająco poklepała po plecach.
            — Okeej… — zaczęła ostrożnie, jakby przemawiała do wystraszonego dziecka. — Czytałam gdzieś o opóźnionym stresie pourazowym, więc spokojnie można uznać mnie za specjalistkę. Zdecydowanie powinnaś się wybeczeć, a potem napchać cudownymi tostami mojej mamy.
            Mimowolnie parsknęłam lekko rozbawiona, pozwalając by silne ukłucie ulgi, rozprzestrzeniło się po moim ciele. Ten optymistyczny akcent w głosie Clarie zawsze rozwalał mnie na łopatki. W gardle nadal miałam gulę wielkości pięści, ale przynajmniej mój oddech powoli wracał do normalnego rytmu. Ostrożnie wyplątałam się z kojących objęć przyjaciółki, otarłam mokre policzki i z lekkim uśmiechem pokiwałam głową.
            — Masz rację – odparłam. - Tosty pani Morgan są dobre na wszystko.
           
            Po szybkim śniadaniu stwierdziłam, że mimo późnej pory nie wyjdę z domu bez zbawiennego prysznica. Długo stałam w deszczu gorących kropel, usiłując spłukać z siebie wspomnienie niedoszłego koszmaru. Przez głowę przelatywały mi makabryczne obrazy, a ja każdy z osobna próbowałam wywalić z pamięci. 
            Niestety, co do jednej rzeczy nie miałam najmniejszych wątpliwości.
            Sen musiał być ostrzeżeniem.
            Podobnie jak poprzednim razem, błagalny krzyk taty wyrwał mnie z koszmaru, bym w porę mogła uciec przed zbliżającym się niebezpieczeństwem, tak i teraz wizja rozszarpanego ciała przyjaciółki oznaczała zapewne, że towarzystwo Amelii Green jest dla niej zagrożeniem. 
            Nagły wstręt i niechciany strach zaćmiły moje zmysły. Oparłam dłonie o kolorowe płytki i z ponurym westchnieniem spuściłam głowę.
            Musiałam natychmiast coś wymyślić.
            Nie mogłam pozwolić, by mój koszmar stał się rzeczywistością, dlatego należało jak najszybciej stworzyć plan awaryjny. Niestety jak na złość kompletnie nie wiedziałam, co mogę zrobić? Dodatkowy fakt, że mój umysł wciąż nie pojmował, co tak naprawdę się dzieje, wcale nie pomagał.  Potrafiłam jedynie stwierdzić, że to nic dobrego.
            Westchnęłam ciężko. Wszystkie wyjścia, jakie rodziły się w mojej skołowanej głowie były albo niemożliwe albo mało zachęcające…
            Dalsze mieszkanie u Clarie nie wchodziło w grę, a z wiadomych względów nie bardzo widziało mi się samotne nocowanie w dworku. W Darkvill istniały tylko dwa niewielkie hotele, z czego jeden był cholernie drogi, a drugi strasznie nędzny, więc ta alternatywa też była kiepska. Patrząc obiektywnie, pozostawała tylko jedna opcja – ta którą zaproponowała mi mama, choć oznaczałoby to, że muszę przyznać się do błędu i ukorzyć przed najbardziej aroganckim dupkiem jakiego znałam…
Sandersem.
            Zwrócenie się do Blake’a o pomoc było nie tylko strasznie upokarzające, ale przede wszystkim stanowiło najlepszą przepustkę do dziwacznego świata, z którego właśnie próbowałam uciec. Tak jak wcześniej, miałam nieprzepartą ochotę poznać jego chore teorie na temat tego, co się wokół nas dzieje, tak teraz najzwyczajniej w świecie hamowała mnie niechęć i strach.
            Bałam się, że jeśli wkroczę do świata, przed którym de facto niedawno mnie ostrzegał, nie będę już miała ścieżki odwrotu. Bałam się, że popadnę w jeszcze większe bagno niż to, w którym znajdowałam się do tej pory. Teraz, kiedy po śmierci taty, prawie udało mi się przekonać samą siebie, że nadal mogę żyć normalnie, złośliwy los zmuszał mnie do zawierzenia osobie, której kompletnie nie znałam- ba! – najprawdopodobniej do oddania się pod opiekę największego wroga!
            Jęknęłam zdesperowana zakręcając kurek z gorącą wodą. Wytarłam się szybko i narzuciłam na siebie przetarte niebieskie jeansy i jasny podkoszulek z wyszytym logo „The Shadows”. Koncert miał się odbyć za niecałe dwa tygodnie, ale ta perspektywa wydała mi się nagle strasznie odległa. Skąd mogłam wiedzieć, co będzie za kilka dni, skoro jak na razie nie wiedziałam nawet gdzie spędzę dzisiejszą noc?
            Pełna wątpliwości, błyskawicznie zbiegłam na dół, zdając sobie sprawę, że pierwsza lekcja zaczyna się już za dziesięć minut. Lecąc przez korytarz, złapałam swoją skurzaną kurtkę i czochrając po drodze złotą czuprynę Dawida, który jakimś cudem napatoczył mi się pod nogi, wybiegłam na dwór, gdzie przy samochodzie czekała na mnie zniecierpliwiona Clarie.
            — Nareszcie. — Wręczyła mi torbę, o której oczywiście zapomniałam i z zabawną miną wpakowała się na miejsce kierowcy.
            Już w wieku szesnastu lat obie zdałyśmy prawo jazdy, z tą jednak różnicą, że Clarie była szczęśliwą właścicielką niebieściutkiej Toyoty Auris, a ja nie posiadałam nawet roweru. Czasem używałam samochodu mamy, ale teraz stał on na szpitalnym parkingu i sama nawet nie wiedziałam, jakim cudem tam się znalazł.      
            Niemal przez całą drogę, oprócz kilku minut, kiedy to gadałam przez telefon Clarie z mamą, przyjaciółka narzekała, że jeśli włączymy w to dzisiejszą lekcję - to będzie jej trzecie spóźnienie na algebrę, przez co czekają ją dodatkowe zadania. Obie nie lubiłyśmy tego przedmiotu, choć nie ze względu na brak umiejętności. To raczej profesor odstraszał wszystkich swoją osobą, krytykując na każdym kroku i wytykając nawet najmniejsze błędy.
A spóźnienie do tych najmniejszych nie należało.
            Jakież było nasze zdziwienie, gdy zajeżdżając na szkolny parking ujrzałyśmy większość uczniów i nauczycieli włóczących się w popłochu na terenie przedniego dziedzińca. Młodzież kręciła się podniecona, a zniecierpliwieni belfrowie wykrzykiwali jakieś komendy, usiłując odpowiednio pogrupować uczniów. Największą jednak sensacją były dwa wozy policyjne, które okupowały główny przejazd, dlatego stanęłyśmy nieco dalej niż zwykle, zajmując miejsce po przeciwnej stronie ulicy.
            Wymieniłyśmy zdziwione spojrzenia z Clarie, wysiadłyśmy z samochodu i powolnym krokiem, przepychając się przez licealne tłumy podążyłyśmy do naszej grupy, gdzie z oddali machała już przewodnicząca klasy Emma Ris. Albo dziewczyna miała sokoli wzrok skoro tak szybko nas dojrzała, albo to moje czerwone włosy działały jak święcący, jaskrawy neon.
            Idąc za Clarie, kątem oka dostrzegłam jak kilkoro funkcjonariuszy opuszczało właśnie budynek szkoły. Na ich widok poczułam ciarki idące wzdłuż pleców, a w mojej głowie zapaliła się czerwona lampka. Gdyby jakimś cudem całe to zamieszanie okazało się zwykłym alarmem przeciwpożarowym, policja z pewnością nie byłaby potrzebna. Miałam jednak nadzieję, że ktoś zrobił sobie idiotyczny „bombowy” żart, jak to już kiedyś miało miejsce w naszym liceum.
            Zanim znalazłyśmy się w towarzystwie kolegów i koleżanek z klasy, do szkoły podjechała karetka, zajmując miejsce przed głównym wejściem do budynku. Moja nadzieja pękła jak cienka, mydlana bańka.
Musiało stać się coś bardzo złego.
            Ludzie wokół szeptali, ale nawet nie starałam się wyłapywać ich słów. Skupiłam się za to na wyszukiwaniu wśród tłumu, wysokiego, postawnego mężczyzny o czarnych jak smoła włosach.
            — Clarie, Amelio, nie uwierzycie! — Moje starania przerwał piskliwy głos Emmy, która wyrosła nagle przed nami. Wokół zaczęła tworzyć się niewielka grupka znajomych.
            — To Sophie — przewodnicząca była wyraźnie poddenerwowana. Co rusz patrzyła to na szkołę to na nas, a jej głos nabrał piskliwego charakteru.
            — Wczoraj wieczorem nie wróciła z próby cheelrederek, a dziś znaleźli jej ciało w schowku gimnastycznym.
Gdy kończyła, Poczułam jak włos jeży mi się na głowie, a na ciało wstępuje lekki pot.
            — Podobno było tak zmasakrowane, że gość, który ją znalazł zakrztusił się własnymi wymiocinami i zemdlał. — dodał odkrywczo Peter Colt, nasz klasowy kulturysta. Standardowo grał twardego, choć osobiście widziałam jak zzieleniał na widok rozkrojonej żaby podczas jednej z lekcji biologii.
            — Dzisiejsze zajęcia mają być odwołane, choć czekamy jeszcze na profesora, żeby to potwierdził. — dodała Emma, ignorując wypowiedź kolegi.
            — Złapali sprawcę? — usłyszałam zaciekawiony głos Clarie. Odwróciłam się w stronę przyjaciółki i z zaskoczeniem stwierdziłam, że była jeszcze bledsza ode mnie.
            — Nie, ale ludzie gadają, że to ten sam psychopata, który zmasakrował dziewczyny z Morgantown.
            W tym momencie plecy musnęła mi zimna macka strachu. Nerwowo przygryzłam dolną wargę próbując powstrzymać westchnienie.
            Historia uczelnianej tragedii była ostatnio w Darkvill tematem numer dwa, tuż po incydencie związanym z niedawnym zaginięciem drugoklasisty. Moja mama do dziś rozglądała się w koło, w oczekiwaniu niewidzialnego zagrożenia. Gdyby wiedziała, co wydarzyło się dziś w naszym liceum, pewnie przyszłaby ze szpitala na piechotę i zamknęła mnie w stalowej celi, a potem połknęła klucz.
Naprawdę robiło się coraz ciekawiej…
            — To na pewno jakieś fatum krąży nad Darkvill — zawyrokował niepodziewanie Colt. — Bestii z Morgantown spodobało się nasze otoczenie.
            Jego słowom towarzyszył cichy pomruk akceptacji i snucie kolejnych, poronionych domysłów. Niezaciekawiona złapałam Clarie za przedramię i wycofałam się z nią do tyłu. Nagle przyszedł mi do głowy pewien pomysł, więc postanowiłam od razu go wykorzystać.
            — Myślisz, że mogłybyśmy się urwać i nikt tego nie zauważy? — spytałam, gdy znalazłyśmy się w cieniu jednego z pobliskich dębów. — Nie wydaje mi się, żeby dziś sprawdzali obecność.
Clarie spojrzała na mnie spode łba, ale w jej oczach nie było gniewu.
            — Psujesz się Green — rzekła z przekorą. — Choć co do jednego przyznam ci rację. Zdecydowanie wolę towarzystwo naleśników w „ Burgundzie” niż nakręcanie się tą całą tragedią. Jakoś ciężko uwierzyć, że w naszym spokojnym liceum wydarzyło się coś takiego.
            Spojrzała na mnie, czekając na odpowiedź. Wiedziałam, że jest mocno zdenerwowana i próbuje to ukryć. Uśmiechnęłam się smutno. Pobliska knajpka, w której serwowano najlepsze naleśniki w mieście, z pewnością zaspokoiłaby apetyt Clarie, ale nie rozwiązałaby problemu mojego noclegu. Poza tym nie byłam pewna czy zdołałabym cokolwiek przełknąć… Z nas dwóch to Clarie zawsze zajadała stres.
Dodatkowo po głowie chodziła mi jeszcze jedna myśl…
            Mianowicie za dużo rzeczy działo się na raz, bym mogła przypisać te zdarzenia zwykłemu przypadkowi. Tragedia Shopie tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że po mieście grasuje coś, czego nie chciałabym spotkać. Dlatego naprawdę musiałam jak najszybciej wszystkiego się dowiedzieć, a narażanie przyjaciółki czy jej rodziny nie wchodziło w grę.
W obecnej sytuacji należało w sekundę wymyślić plan, by odsunąć od siebie koleżankę  i odnaleźć pewnego dupka, który jako jedyny mógł wiedzieć, co tak naprawdę miało tutaj miejsce. I przede wszystkim czy owa sytuacja w jakikolwiek sposób wiązała się z tym, co widziałam w dworku…       
            — Mam lepszy pomysł — rzekłam do przyjaciółki, gdy coś przyszło mi na myśl. — Znajdziemy Matta i porwiesz go na słodką randkę, a ja pożyczę twój samochód żeby sprawdzić, co z mamą.
Clarie spojrzała na mnie dziwnie, jakby domyśliła się, że coś knuję.  
            — Chyba nie masz zamiaru sama sprzątać bałaganu w swoim cudownym zamczysku? — spytała przewiercając mnie na wylot.
Tyle lat przyjaźni sprawiło, że znałyśmy się jak łyse konie, dlatego nie dało jej się tak łatwo zamydlić oczu. Ja jednak miałam swoje sposoby.
            — Przecież wiesz, że sama nie ogarnę tego śmietniska — odparłam zdecydowanym tonem.
Potrzebowałam naprawdę dobrego argumentu żeby uśpić jej czujność.
            — Chcę po prostu sprawdzić, co z Sarah, bo jeśli jakimś cudem zdążyła dowiedzieć się już o dzisiejszych wydarzeniach w Darkvill, to bardzo możliwe, że niedługo pojawi się tutaj wojsko, by mnie znaleźć.
Nastała chwila ciszy, podczas której Clarie prześwietlała mnie wzrokiem, oceniając czy mówię prawdę. Za moment parsknęła i ze zrozumieniem pokręciła głową.
            — Kto jak kto, ale twoja mama jest do tego zdolna — rzekła przekonana. — Znajdźmy mojego przystojniaka, a potem odprowadzimy cię do auta.
            — Dzięki — uniosłam kąciki ust, choć wcale nie było mi do śmiechu. — Wieczorem zwrócę twoje niebieskie cacko.
            Gdy ruszyłyśmy w poszukiwaniu starszych grup stwierdziłam, że tak naprawdę sama nie wiem, co ze sobą zrobić. Miałam nadzieję, że Sanders kręci się gdzieś z Mattem, co da mi możliwość porozmawiania z nim chwilę na osobności. Podświadomie wyczuwałam, że jest jedyną osobą, posiadającą jakiekolwiek rozeznanie w mojej obecnej sytuacji. Musiałam z nim pogadać, choć nie wiedziałam jak to zrobić, by nie wzbudzić jednocześnie zainteresowania połowy szkoły, z moją najlepszą przyjaciółką na czele. W końcu wszyscy znali nas z odwiecznej rywalizacji byłoby więc co najmniej dziwne gdybyśmy nagle zaczęli wspólnie umykać gdzieś w bok i szeptać po kątach.
Nagłe westchnienie Clarie sprowadziło mnie na ziemię. Już myślałam, że coś się stało, ale to po prostu była reakcja przyjaciółki na zbliżającego się do nas młodego mężczyznę.
            Spojrzałam na pociągłą, bladą twarz, otoczoną potarganymi włosami w mysim kolorze. Bordowa bluza i grafitowe spodnie, luźno zwisały ze szczupłej sylwetki chłopaka, nadając mu nieco niechlujny wygląd.
            Matt.
Uśmiechnął się do nas uroczym uśmiechem dziecka, któremu właśnie podarowano ulubionego lizaka. Gdy tylko się zbliżyłyśmy chłopak bez najmniejszej krępacji przyciągnął do siebie Clarie, składając na jej ustach zalotny pocałunek. Oczywiście jak na złość nie było przy nim Sandersa.
            — Siemka Mel — skinął na przywitanie, gdy już oderwali się od siebie.
            — Hej — odpowiedziałam uśmiechem, przyglądając się jak z lekką zaborczością obejmuje swoją dziewczynę.
            Prawie niezauważalne ukłucie zazdrości mignęło przez moje ciało, co pozwoliło mi stwierdzić, że stanowczo zbyt długo jestem sama. Po nieudanym związku ze Scottem jakoś nie miałam ochoty na miłosne gierki. Poza tym głowę zaprzątała mi choroba taty i ciągła walka o więcej czasu. Teraz jednak w jakiś dziwny sposób odczułam brak bliskości tej drugiej osoby.
            Przez głowę przemknął mi obraz siebie i Blake’a rozłożonych razem na strychowej podłodze i „tulących się” się jak para zadowolonych kochanków. Spontaniczny napływ gorąca uderzył we mnie zanim zdążyłam wyrzucić tę niechcianą scenę z przegrzanej czaszki.
O, tak! Zdecydowanie potrzebowałam nadrobić swoje towarzyskie zaległości.
            Rozejrzałam się po szkolnym dziedzińcu, próbując ukryć swój stan, który oczywiście nie umknął uwadze rozanielonej Clarie.
            — Mel, co jest? — zwróciła się do mnie, odsuwając od Matta i łapiąc moją dłoń. — Nagle zrobiłaś się czerwona, jakbyś miała dostać wylewu. Wszystko gra?
            — Za dużo wrażeń — westchnęłam, przerzucając jej uwagę na inne tory. — Najpierw ta cholerna grypa, potem burza i wypadek mamy, a teraz jeszcze to. — Wskazałam budynek liceum.
            Jak na zawołanie ze szkoły wyszło dwóch sanitariuszy pchających nosze, na których spoczywał szczelnie zamknięty, czarny worek. Nagły pomruk rozszedł się nad szkolnym dziedzińcem jak poranna mgła na otwartym polu. Wszyscy szeptali coś zawzięcie, wskazując na zamykające się drzwi karetki. Nawet Clarie ścisnęła mocniej moją dłoń o mało nie łamiąc mi palców. Dokuczliwy ucisk w żołądku dał o sobie znać, gdy moja wyobraźnia zaczęła przenikać przez ciemną folię.
            Nie mogłam uwierzyć, że tam spoczywa ciało szkolnej księżniczki Shopie. Mimo, iż obie nie darzyłyśmy się specjalną sympatią, nigdy bym nie przypuszczała, że jej życie zakończy się w tak okrutny i niewłaściwy sposób. Nawet nie chciałam myśleć, co takiego rozegrało się wczoraj w gimnastycznym schowku. Ta dziewczyna nadal powinna chodzić do naszego liceum, prezentować rewie mody na przerwach i odbijać innym, nic nie wartych chłopaków.    
            Rozejrzałam się, szukając niezwykle przystojnego, ciemnowłosego dupka, który był teraz moją jedyną szansą na odkrycie prawdy o obecnych wydarzeniach. Zdenerwowana widziałam jedynie podniecone twarze ludzi, wpatrzonych w odjeżdżający za karetką, radiowóz.
            — Ach, Mel! — z zadumy wyrwał mnie głos Matta. On jako jedyny zamiast jarać się całym zamieszaniem, nie odrywał wzroku od Clarie.
            — Zapomniałbym — wyciągnął z kieszeni, niewielką, zgiętą w cztery, karteczkę. — Blake prosił mnie bym ci to przekazał.
Wyciągnął ją w moją stronę.
            — Zostawił ci swój adres na wypadek gdybyś chciała odebrać dziś kopię waszego referatu. Powiedział, że możesz wpaść po nią w każdej chwili.
            Przez moment mnie zamurowało, choć zaraz to wrażenie zastąpiła niespodziewana ulga. Odruchowo próbowałam ukryć jak bardzo ucieszyła mnie ta wiadomość, ale chyba nie za bardzo mi to wyszło, bo Clarie patrzyła na mnie dziwnie palącym wzrokiem. Jej szczęka prawie uderzyła o podłoże, a oczy przypominały dwie piłki od tenisa. Uwolniłam dłoń z żelaznego uścisku przyjaciółki i odebrałam niewielki skrawek papieru.
            — Dzięki — odparłam szybko, wkładając zdobycz do kieszeni kurtki. Teraz musiałam się ulotnić.
             — W takim razie, chyba będę już zmykać. Mam parę spraw do załatwienia, a z tego co wiem, Clarie chce cię porwać na uroczą randkę.
            Uwaga Matta od razu przerzuciła się na swoją dziewczynę, a ja uśmiechnęłam się niewinnie do przyjaciółki, która z cichym westchnieniem podała mi upragnione kluczyki. W jej oczach dostrzegłam ostrzegawczy błysk, gdy rzuciła bezgłośnie:
            —  Pogadamy wieczorem.
            Nie chcąc by zmieniła zdanie i zaczęła natychmiast przepytywać mnie z odkrytych newsów, szybko pożegnałam się z obojgiem i manewrując pomiędzy rozchodzącymi się ludźmi, uciekłam do auta. 
            Dopiero, gdy zamyślona przejechałam kilka kilometrów, zorientowałam się, że bezwiednie podążam w stronę wiekowego dworku. Najwidoczniej, pomimo nieciekawych rzeczy, które tam się wydarzyły, jakimś cudem uznałam to stare zamczysko za swój dom. Prawdę mówiąc, podświadomie wierzyłam, że mama nieprzypadkowo wybrała to miejsce, byśmy po śmierci taty, mogły zacząć wszystko od nowa. Niestety samotne użalanie się nad sobą i ponowne ocenianie szkód, jakie zafundowała nam burza, chwilowo nie było najlepszym pomysłem. Poza tym ostatni koszmar uzmysłowił mi, że tym razem nie chodzi tylko o mnie, ale przede wszystkim liczy się bezpieczeństwo najbliższych, dlatego nie ulegało wątpliwości, że w obecnej sytuacji potrzebowałam odpowiedzi na parę bardzo istotnych pytań. Oczywiście udzielić ich mogła tylko jedna osoba.
Sanders.
            Nagły impuls sprawił, że mijając skrzyżowanie na West Street, szybko puściłam kierunek i nieco zbyt gwałtownie zatrzymałam się na pustym przystanku autobusowym. Kierowca auta jadącego za mną zawył klaksonem, dając mi pewnie do zrozumienia, jak nieodpowiedzialnie zachowuję się na drodze. Wzruszyłam jedynie ramionami, po czym z lekkim ociąganiem sięgnęłam do kieszeni i rozwinęłam wyciągniętą z niej kartkę, na której ładnym charakterem pisma, skreślone było parę słów oraz dobrze wyrysowana mapka.
            Nie wiem skąd, ale już wcześniej domyśliłam się, że widniejący na niej adres nie prowadzi do lokum, w którym Blake mieszkał podczas roku szkolnego. Mapka najprawdopodobniej znaczyła trasę do domku letniskowego, gdzie chłopak spędzał niemal wszystkie weekendy oraz wakacje w towarzystwie swojego wujostwa.
            Już dawno temu usłyszałam z ust Matta historię o tym, jak państwo Sanders, będąc przejazdem w Darkvill, postanowili kupić synowi niewielkie mieszkanie w samym centrum miasteczka, by łatwiej mu było dostawać się do szkoły. Odwiedziłam to lokum tylko raz, zaciągnięta siłą przez Clarie, kiedy to przyjaciółka usilnie próbowała zeswatać mnie i Blake’a, aranżując podwójną randkę. Skończyło się na tym, że jeszcze przed rozpoczęciem oglądania pierwszego filmu, pokłóciłam się z Sandersem, wyzywając go od pompatycznych debili i uciekłam, trzaskając drzwiami z siłą pięciostopniowego huraganu.
            Nie pamiętałam już dokładnie o co poszło, ale chyba stwierdził, że ze swoimi ognistymi włosami mogłabym występować w horrorze bez zbędnej charakteryzacji. Oczywiście upierał się później, że to miał być tylko zabawny żart, ale jego drwiący ton, którym zwykle mnie obdarzał, wcale na to nie wskazywał.
            Od tamtej pory nie pojawiłam się już więcej w jego cholernym mieszkanku. Wiedziałam natomiast, że adres widniejący na trzymanej przeze mnie kartce, na pewno nie prowadził do tego miejsca.      
            Musiało to więc oznaczać, że Sanders zapraszał mnie do domku letniskowego, który znajdował się jakieś czterdzieści pięć kilometrów w kierunku gór. Nigdy tam nie byłam, choć słyszałam o tym miejscu, podczas jednej z opowieści Matta. Chłopak był wtedy naprawdę pod wrażeniem, chociaż do dziś nie wiem, czy owy zachwyt dotyczył samego domu, czy męskiej imprezy, jaka tam się odbyła.
            Tak czy siak, perspektywa spotkania z wujostwem Sandersa, którego de facto nigdy nie poznałam, jak i z samym Blakiem nie była zbytnio zachęcająca.
Westchnęłam ciężko, opierając głowę o fotelową poduszkę.
            Jakie jednak miałam wyjście?!
            Jedynie Sanders zdawał się mieć jakiekolwiek rozeznanie w mojej obecnej sytuacji, choć za żadne skarby nie wiedziałam, dlaczego tak jest. Znaliśmy się niemal trzy lata, ale musiałam przyznać, że tak naprawdę niewiele o nim wiem. Clarie, znając nasze wzajemne stosunki, rzadko kiedy wspominała o Blake’u, chyba że Matt wygadał się do niej z czymś wyjątkowo ciekawym.
            Na przykład słyszałam - jak zresztą łatwo można było się domyśleć - że Sanders spotykał się z wieloma dziewczynami, jednak żaden jego związek nie trwał dłużej niż cztery miesiące. Jeśli oczywiście taki okres czasu można nazwać związkiem. Kto zresztą wytrzymałby dłużej z taką kanalią?  Poza tym – chłopak dobrze się uczył, miał świetne wyniki sportowe, i od czasu do czasu – jak na ten typ przystało – wdawał się w bójki. Zwykle po pijaku.
            Ot, nic ciekawego – typowy, zdolny licealista.
            A jednak było w nim coś dziwnego…
Coś niespotykanego, jakby w jego cieniu kryło się drugie dno, jakaś tajemnica nie mogąca poznać światła dziennego. Często wyjeżdżał, nawet podczas roku szkolnego i nie miał przez to żadnych problemów. Zresztą, jego średnia i tak nigdy nie spadała poniżej pięć zero, a wśród nauczycieli cieszył się ogólnym szacunkiem. Podobno latem lubił spacery po górach, a zimą – jazdę na nartach, często więc wraz z wujostwem wybierał się na kilkudniowe wycieczki w plener.
            Większość faktów z życia Sandersa było mi jednak nieznane. Nigdy nie widziałam jego rodziców, podobnie zresztą jak wujostwa, a mieszkałam tu przecież od dziecka. Słyszałam, że przeprowadził się tutaj jakiś czas przed rozpoczęciem liceum, ale za nic mogłam pojąć, kto przy zdrowych zmysłach i z wypchanym portfelem, świadomie wybiera Darkvill jako miasteczko, w którym chce żyć? Na świecie było tyle pięknych miejsc, które aż prosiły się by w nich zamieszkać.   
            Piskliwy dźwięk klaksonu sprawił, że aż podskoczyłam w fotelu. Zerknęłam w lusterko. Okazało się, że kierowca autobusu próbuje wjechać na zajęty przeze mnie, niewielki przystanek. 
            Zawahałam się jeszcze przez moment, po czym puszczając kierunek ostrożnie zawróciłam w stronę domku letniskowego Sandersów.
            Gdy minęłam tablicę graniczną miasteczka, zorientowałam się, że rejony, w które wkraczam są mi kompletnie nieznane. Co prawda kilkakrotnie jeździłam trasą nr 19, gdy razem z tatą chcieliśmy spędzić weekend w górach, jednak zwykle stacjonowaliśmy w Peterstown, natomiast nigdy nie odbijaliśmy w kierunku Mill Creek.
            Gdy niemal po godzinie jazdy odnalazłam zaznaczony skręt i minęłam niewielką rzeczkę Tygart, w duchu stwierdziłam, że Clarie zabije mnie jeśli oddam jej tak ubrudzony samochód. Żeby tego było mało, zostało jeszcze jakieś sześć kilometrów, a wyglądało na to, że prędzej czeka mnie wspinaczka, niż dojechanie autem na miejsce. Na szczęście po dziesięciu minutach mozolnej jazdy, strasznie wyboista droga przeszła w piaszczysty trakt, który krętymi, aczkolwiek bardziej gładkimi ścieżkami, prowadził w coraz głębszy las. Po jakimś czasie zaczęłam się nawet zastanawiać, czy na pewno wybrałam odpowiednią trasę, chociaż mapka, jaką wyrysował mi Sanders była wyjątkowo dokładna. Obiecałam sobie, że jak tylko dotrę do tej jego przeklętej leśniczówki, zapytam tego idiotę, co sobie myślał „zapraszając mnie” do cholernego buszu! Przecież doskonale wiedział, że nie mam samochodu, a ostatni przystanek autobusowy jaki widziałam, kończył się na Mill Creek.
            Ostry skręt w prawo, wyrwał mnie z zadumy i sprawił, że omal nie wjechałam na wielki pień jakiegoś starego drzewa. Pisnęłam wystraszona i w ostatniej chwili mocno obróciłam kierownice. Koła zapiszczały, ale udało im się wybrnąć z tego trudnego manewru.
Teraz byłam naprawdę wściekła, że w ogóle zdecydowałam się tu przyjechać! Jeszcze trochę i auto Clarie będzie nadawało się jedynie do kompleksowej naprawy.
            Dalej jechałam bardzo ostrożnie, na szczęście po kilkudziesięciu metrach las zaczął rzednąć i… niepodziewanie moim oczom ukazał się widok jak z bajki.
            Znalazłam się na wielkiej polanie, otoczonej z dwóch stron przez wysokie, strzeliste sekwoje. W centralnym punkcie terenu, na lekkim wzniesieniu, położone było domostwo, za którym w oddali majaczyła, skąpana w południowym słońcu, zielona góra.      Zgrabny, piętrowy, budynek stanowił wspaniałe połączenie drewna, z niewielką ilością szlachetnego kamienia. Przednia cześć domu składała się niemal z samych wysokich okien, nie licząc podwójnego, szerokiego garażu, do którego prowadziła lekko kręta, kamienna droga. Zadbany trawnik i rośliny, dodawały temu pięknemu miejscu jeszcze więcej uroku.  
            Nawet nie wiedziałam kiedy z moich ust wyrwał się stłumiony jęk zachwytu. Musiałam przyznać, że w takiej głuszy spodziewałam się ukrytej w gąszczu wysokich chwastów leśniczówki, a nie pięknej, luksusowej willi. 
            Wolno pokonałam ostatni odcinek, który aż do podjazdu został wyłożony jasnym żwirem. Wjechałam na podwórze, parkując przed jednym z garaży. Obok stało ciemne auto Blake’a.
            Poczułam jak stres ściska mi gardło, więc nerwowym gestem przygładziłam włosy. Zerknęłam we wsteczne lusterko, by ocenić swój wygląd, ale gdy tylko zauważyłam parę bursztynowych, wystraszonych oczu – szybko zrezygnowałam. Nie wiedziałam czy opiekunowie Sandersa spodziewają się mojej wizyty, ale i tak denerwowałam się jak przed pierwszym dniem w nowej szkole.
            Wyszłam z samochodu i podeszłam do frontowych drzwi. Ostatni raz złapałam głęboki oddech i nim zdążyłam się rozmyśleć - nacisnęłam dzwonek.
Przez chwilę nic się nie działo, lecz zaraz usłyszałam po drugiej stronie czyjeś powolne, ciężkie kroki.
            W tej samej sekundzie, brązowe wrota otwarły się na oścież, a ja ujrzałam szeroką, opaloną klatę, na którą narzucona była rozpięta, kraciasta koszula. Zdumiona uniosłam głowę i zobaczyłam przystojną, nieco chłopięcą twarz okoloną burzą potarganych, złotych włosów. Dwoje bystrych, błękitnych oczu, wpatrywało się we mnie z zaciekawieniem.
Przełknęłam ślinę.
            Jeśli tak wyglądał każdy drwal w tej okolicy, to zdecydowanie byłam w stanie kolejny raz się przeprowadzić. Nawet upierdliwe dojazdy do szkoły nie wydawały mi się już takie straszne.
            Pewnie gapiłabym się tak w nieskończoność, gdyby z zamyślenia nie wyrwał mnie przyjemny, męski głos:
            — Witam piękną panią. — Chłopak uśmiechnął się pokazując rząd równych, białych zębów. — Ty pewnie jesteś Amelia? Blake wspominał, że się pojawisz.
Zaskoczona kiwnęłam lekko głową, podczas gdy chłopak odsunął się nieco, by przepuścić mnie w przejściu.
            — Zapraszam — gestem zachęcił, bym weszła do środka. — Mój brat zaraz zejdzie, ale przedtem pewnie chętnie się czegoś napijesz. Jazda po tych wertepach bywa wycieńczająca.   
            Odchrząknęłam, próbując znaleźć swój głos, ale czułam się jakby język przywarł mi do podniebienia. I to nie tylko z powodu, faktu, iż kompletnie nie wiedziałam, że Sanders ma brata.
            — Dzięki — wydukałam w końcu, przekraczając próg górskiej willi. — Rzeczywiście szklanka wody dobrze mi zrobi.
            Przechodząc obok chłopaka, kątem oka zauważyłam, że bacznie mi się przygląda.  Schyliłam głowę próbując ukryć zażenowanie, czego dowodem był wypełzający na twarz rumieniec.
            Naprawdę było ze mną źle skoro ostatnio tak peszył mnie widok przystojnych facetów. Postanowiłam, że jak tylko ogarnę nieco swoje życie, poświęcę się naprawie stosunków towarzyskich - w szczególności tych damsko męskich. 
Rozejrzałam się dookoła.
            Wystrój wnętrza był jeszcze bardziej powalający niż wygląd samego domu. Boski „drwal” poprowadził mnie przez szeroki, jasny hol, z którego odchodziły masywne, zakręcające schody - do salonu, gdzie zostawił mnie na chwilę oznajmiając, że zaraz wróci.
            Odetchnęłam głęboko, rozglądając się po cudownym wnętrzu. Wychodząca na południe ściana, składała się niemal z samych okien, za którymi rozciągał się wspaniały widok na wysokie sekwoje i majaczącą w oddali zalesioną górę. Potężny kamienny komin piął się do samego sufitu, wysokiego na jakieś dobre sześć metrów. Ułożone kaskadowo, drewniane belki oraz, składający się z dwóch, pięknie wykrojonych kół, żelazny żyrandol tworzyły wspaniały efekt. Przytulności tej otwartej przestrzeni dodawały dwie kolorowe kanapy, fotele, kilka antycznych mebli i wspaniały, czarny fortepian, stojący przy ścianie z oknami. Zachwycona, podeszłam do jednego z nich i podziwiałam górski krajobraz, gdy nagle ciszę przerwał dobrze mi znany, głęboki, męski głos.
            — Witaj Green. — Moje ciało natychmiast się spięło na dźwięk tych dwóch słów. Powoli odwróciłam się w kierunku Blake’a, a mój żołądek wywinął dziwnego koziołka. Mężczyzna miał na sobie zwykłe, jasne, wytarte jeansy i szary, nieco luźniejszy podkoszulek, ale wyglądał w tym zestawie lepiej niż nie jeden w smokingu od Armaniego. Opierał się o futrynę przy wejściu z założonymi na piersi ramionami. Lekko wilgotne, kruczoczarne włosy sterczały na wszystkie cztery strony świata, nadając fryzurze artystyczny, a zarazem naturalny wygląd.
            — Dotarłaś… — W jego oczach coś błysnęło, choć nie byłam w stanie ocenić, co to takiego. Przez chwilę gapiłam się na niego jak oniemiała, gdy coś przyszło mi nagle do głowy
            — Ledwo — stwierdziłam, odzyskując język w gębie. — Szkoda tylko, że nie kazałeś mi wspinać się na sam szczyt lodowca. To z pewnością byłoby łatwiejsze niż jazda tutaj po leśnych serpentynach i wertepach.
Kącik jego ust delikatnie drgnął.
            — Wiedziałem, że sobie poradzisz —  stwierdził, ignorując mój ironiczny ton. — Inaczej kogoś bym po ciebie wysłał.
Parsknęłam z niedowierzaniem, patrząc na niego jak na idiotę.
            — To teraz robisz za mojego ochroniarza? – spytałam. - A może szofera? Nie wiem, czym sobie na to zasłużyłam, choć nie za specjalnie czuję się wdzięczna.
            — A powinnaś.
            To krótkie stwierdzenie w jednej sekundzie wyprowadziło mnie z równowagi. Już miałam mu wygarnąć, co o tym wszystkim myślę, gdy do salonu wrócił złotowłosy drwal, niosąc na tacy dzban z sokiem, szklanki i jakieś kolorowe ciasteczka.
            — Na wypadek gdybyś nie jadła dziś śniadania — rzucił na wejściu, kompletnie ignorując stojącego nieopodal Blake’a. Zauważyłam, że jest nieco niższy od Sandersa, ale prawie tak samo umięśniony.
            — Właśnie wyjąłem z piekarnika gorące, maślane bułeczki. – postawił na stole tacę, na której faktycznie oprócz ciastek były jeszcze kusząco wyglądające wypieki. — Mam nadzieję, że ci zasmakują.
            Wyprostował się i podszedł do mnie wyciągając dłoń.
            — A tak poza tym jestem Lukas. — Gdy odwzajemniłam gest, złożył na mojej ręce zawadiacki, nieco zbyt długi pocałunek.
            — Pięknie pachniesz… — dodał, puszczając do mnie oczko. — Już rozumiem, czemu mój starszy brat jest tobą tak zafascynowany…   
            Uśmiechnęłam się bezwiednie, czując, że znów się rumienię. Nie wiedziałam, czy powodem mojego zażenowania były jego słowa czy nietypowe przywitanie. Wiedziałam natomiast, że zdecydowanie jestem w stanie polubić tego gościa, nawet jeśli był kolejną osobą, zboczoną na punkcie zapachów.
            — Miło mi cię poznać — spojrzałam na przystojną twarz chłopaka, próbując ocenić jego wiek. Nie wyglądał na młodszego ode mnie, ale co ja tam mogę wiedzieć. W końcu ostatnio nic w moim życiu nie wyglądało na to, czym było.  
            — Czy zdajesz sobie sprawę, że ta kupa mięśni od prawie dwóch godzin koczowała przy oknach, martwiąc się czy bezpiecznie do nas dotrzesz? — oznajmił drwal, zabawnie konspiracyjnym tonem. Zaskoczona nie wiedziałam, co odpowiedzieć, ale uratowało mnie ciche chrząknięcie.
            — Wystarczy Luk — ostrzegł Sanders, po czym ruszył się ze swojego miejsca i podszedł do stolika, by nalać soku do dwóch stojących tam szklanek. Trzecią zostawił pustą.
            — Zdaje się, że miałeś gdzieś wyjść. — spojrzał znacząco na brata. — Chyba nie chcesz, żeby Lydia się niecierpliwiła?
Boski drwal wywrócił oczami robiąc przy tym zabawną minę.  
            — Ok, ok… — uniósł ręce w geście poddania. — Ponieważ potrzebujecie chwili prywatności, będę się zwijał.
            Ponownie odwrócił się w moją stronę i obdarzył zabójczym uśmiechem.
            — Wybacz kochana, że zostawiam cię w tej głuszy jedynie w towarzystwie mojego gburowatego brata — powiedział przepraszającym tonem. — Pamiętaj jednak żeby nie dać się omamić jego staroświeckiej bajerze. Zdecydowanie zasługujesz na kogoś…
            Głośnie warknięcie nie pozwoliło mu dokończyć.
Zerknęłam na Sandersa, który właśnie gromił brata zmrużonym spojrzeniem.
            — Poradzimy sobie. — odburknął groźnie, choć pochmurny ton wcale nie przeraził Lukasa. Wręcz przeciwnie. Chłopak wybuchł serdecznym śmiechem i posyłając mi niewidzialnego buziaka, wycofał się z pięknego salonu, rzucając na odchodne: „Bawcie się dobrze, gołąbki”.     
            Chwilę patrzyłam jak znika za rogiem, a potem po raz kolejny tego dnia przygryzłam nerwowo usta. Byłam pewna, że niedługo dolna warga spuchnie mi jak po aplikacji botoksu.
            Usłyszałam ciche trzaśnięcie drzwiami i z dziwnym napięciem uświadomiłam sobie, że znowu zostaliśmy z Sandersem sami. Prawdopodobnie sami.
            Nie zwracając uwagi na przedłużającą się ciszę, udałam, że podziwiam czarny, świecący fortepian. Zresztą wcale nie musiałam udawać, bo to cacko aż prosiło się by nie odrywać wzroku od lakierowanej, ciemnej powierzchni.
            Mimo swojego zafascynowania, czekałam, aż Blake wytknie mi, wczorajsze zachowanie, albo drwiąco stwierdzi, że miał rację i że w końcu przyszłam do niego żebrać o pomoc.
Minęło kilkanaście sekund lecz – ku mojemu zdumieniu - nic takiego nie miało miejsca. Bezwiednie zerknęłam w stronę mężczyzny, który właśnie usadowił się na jednym z foteli i przyglądając się mi zmrużonymi oczami pociągnął łyk soku pomarańczowego.
            — Rozgość się Green — nakazał, gdy odkrył, że mu się przyglądam. Widząc, że się waham, wskazał przeciwległą kanapę.
            — Ja nie gryzę — dodał ironicznym tonem. — Chyba, że ładnie poprosisz.
            Całkowicie ignorując jego zaczepkę, zrobiłam kilka kroków i zatopiłam się w miękki materiał. Odłożyłam szkolną torbę, przypominając sobie, że mam w niej gaz pieprzowy, który niegdyś zwędziłam Sarah. Nie to żebym czegoś się obawiała. Po prostu po ostatnich wydarzeniach wolałam być przygotowana na różne ewentualności.
Nagle coś przyszło mi do głowy.     
            — Nie wiedziałam, że masz brata. — zaciekawiona, przerwałam ciszę. — Nie jesteście zbytnio podobni.
            Sanders zerknął w kierunku wyjścia z salonu, a jego twarz lekko pojaśniała. Chyba lubili się z Lukasem.
            — Luk to mój brat przyrodni. — rzekł niespotykanie swobodnym tonem. — Rodzice adoptowali go, gdy miał niewiele ponad pięć lat. Rzadko się widujemy. Mieszka w Kalifornii, dopiero niedawno przyjechał do Darkvill.
            Powoli starałam się kodować wszystko, co do mnie mówił, ponieważ te informacje były zupełnie niespodziewane. Nawet Clarie czy Matt nigdy nie wspominali o Lukasie, dlatego możliwe, że w ogóle o nim nie wiedzieli. Ciekawa byłam jeszcze jednej rzeczy.
            — A twoje wujostwo? — spytałam niby od niechcenia. — Myślałam, że tutaj mieszkają?
            Nastała kolejna chwila ciszy. Sanders odstawił szklankę, oparł ramiona na kolanach i wbił we mnie przenikliwy wzrok. Prawy kącik jego ust, uniósł się lekko do góry.
            — Jeśli pytasz czy są obecnie w domu to nie, nie ma ich. — rzucił w odpowiedzi. — Wyjechali na kilka dni, więc jesteśmy tutaj kompletnie sami.
            Ostatnie zdanie zabrzmiało jak ostrzeżenie, ale udałam, że wcale tego nie słyszę. Wiedziałam natomiast, że Sanders robi to specjalnie, jakby chciał mnie nie tyle wystraszyć, co oznajmić, że jestem kompletnie zdana na jego łaskę…
Wcale nie poprawiło mi to humoru.
            — Świetnie — mruknęłam z udawaną pewnością siebie. — Bo jest wiele rzeczy o które chciałabym cię zapytać, a nie jestem pewna czy twoi opiekunowie, zdają sobie sprawę, że po nocach bawisz się w gladiatora, albo nawiedzasz bez zaproszenia cudze mieszkania.
            Blake milczał przez dłuższą chwilę, a potem parsknął śmiechem. Ze zgrozą stwierdziłam, że lubię ten jego spontaniczny grymas. Gdy to robił, w lekko opalonych polikach pojawiały się dwa urocze dołeczki. Poirytowana spuściłam wzrok i sięgnęłam po szklankę wypełnioną sokiem.
            O czym ja do cholery myślałam? Urocze?! Naprawdę było ze mną okropnie, potwornie i niewyobrażalnie źle!
Szybko przywołałam w pamięci przykre rzeczy jakich doznałam za sprawą tego nadętego bufona. Od razu zrobiło mi się lepiej.
Upiłam łyk napoju i śmiało zwróciłam się w stronę rozmówcy.
            — Cieszę się, że moja osoba tak cię bawi, bo przez ostatnie trzy lata traktowałeś mnie raczej jak trędowatą, choć nie mogę sobie przypomnieć z jakiego powodu…
            Zamilkłam nagle, stwierdzając, że chyba niepotrzebnie powiedziałam te słowa. Nie wiem co było przyczyną, ale ostatnio nasze stosunki skierowały się na jakieś dziwne tory, a ja czułam się przez to strasznie zażenowana. Zdecydowanie łatwiej rozmawiało mi się z Sandersem – dupkiem, niż z Sandersem – chłopakiem, który uratował mi życie.    
            Blake także milczał, przyglądając mi się z bezosobowym wyrazem twarzy, aż od jego spojrzenia zaczęła mrowić mnie skóra. W tej chwili wiele bym dała, by dowiedzieć się, o czym myśli, choć zapewne dumał nad jakąś konkretną docinką. Napięcie między nami wyraźnie wzrosło, poczułam jak pocą mi się dłonie. Mężczyzna przekręcił bardziej głowę, a jego oczy rozbłysły.
            — Sytuacja się zmieniła. — stwierdził nagle, a moje serce zaczęło szybciej bić. Nie wiedziałam jak mam to rozumieć, więc powiedziałam pierwsze, co przyszło mi do głowy.
            — Dlaczego? — wydukałam bezwiednie.
Sanders wahał się przez chwilę, jakby zastanawiał się, co odpowiedzieć. Na moment spuścił wzrok, a gdy ponownie na mnie spojrzał, jego twarz była pełna napięcia.   
            — Powiedzmy, że źle cię oceniłem i chcę naprawić swój błąd.
Zamrugałam dwa razy, nieco oszołomiona jego słowami, po czym jakby nigdy nic, wybuchłam gorzkim śmiechem.
            Myślał by kto!
            Po tylu latach bezustannej walki, ten pompatyczny dupek nagle stwierdził, że jednak nie jestem taka jak mu się zdawało! Że warto porozmawiać ze mną jak z człowiekiem, a nie produkować coraz to lepsze sposoby, by mi dogryźć. Rozbawiona szybko odłożyłam szklankę na stolik, by nie wylać znajdującego się w niej napoju.
            — I myślisz… — zaczęłam. — Że tak po prostu zaprosisz mnie do swojego luksusowego domku w górach, opowiesz parę ciekawych historyjek rozedm z filmu science fiction i od razu staniemy się przyjaciółmi aż do grobowej deski?
            Po raz kolejny, zadane przeze mnie pytanie zawisło nad nami jak widmo nad swoją przerażoną ofiarą. Spojrzenie Blake’a było w tej sekundzie tak intensywne, że miałam wrażenie jakby wysysało tlen z całego salonu. Mimo to, patrzyłam na niego dzielnie próbując wyczytać coś z bezwyrazowej twarzy. Po chwili Sanders nabrał głęboko powietrza i westchnął przeciągle.    
            — Nie liczę na to, że nasze relacje nagle się polepszą. — Rzekł szczerze — Chciałbym jednak, byś postarała się choć w nikłym stopniu mi zaufać. To znacznie ułatwi sprawę.
Moja szczęka uderzyła o podłoże. W tej sekundzie byłam pewna, że jednak się przesłyszałam.
            — Zaufać?! — fuknęłam. — Facetowi, który przez trzy cholerne lata nie umiał normalnie powiedzieć mi cześć?! Nie uważasz, że wymagasz nieco zbyt wiele?
            Pokręciłam się niespokojnie na kanapie, próbując ukryć zdenerwowanie. Ta rozmowa zaczynała mnie męczyć.
            Blake natomiast potarł dłonią zmarszczone czoło. Wyglądało na to jakby jemu też nie odpowiadała cała ta sytuacja. Najwidoczniej oboje czuliśmy się nieswojo, gdy przebywaliśmy w swoim towarzystwie dłużej jak dziesięć minut i nie zdążyliśmy porządnie się pokłócić.
            — Posłuchaj Amelio — zaczął. — Czy nie możemy choć na sekundę odłożyć na bok topór wojenny i zwyczajnie porozmawiać? — Spytał zmęczonym tonem. — W końcu chyba po to tutaj przyjechałaś?    
            Zamrugałam zdezorientowana i otworzyłam szerzej oczy.
Jego słowa kompletnie zbiły mnie z tropu. Może dlatego, że faktycznie zjawiłam się tutaj nie po to, by przedrzeźniać Sandersa, ale dowiedzieć się czegoś o ostatnich wydarzeniach. A może dlatego, że ta łagodna wersja Blake’a była mi całkowicie nieznana.
            Przyglądałam się jak mężczyzna przeczesuje ręką wilgotne włosy, a potem przeciera nią lekko spiętą twarz. Obserwowałam jak jego szary podkoszulek napiął się podczas tych ruchów i szybko odwróciłam wzrok, kiedy doszło do mnie, że to naprawdę przyjemny widok.
            Nabrałam głęboko powietrza, próbując się uspokoić, gdy nagle przez głowę przeleciała mi myśl, którą bezwiednie wypowiedziałam.
            — Czy wiesz, że Shopie Quin nie żyje?
To pytanie tak po prostu wyszło z moich ust. Nie wiem dlaczego je zadałam. Być może chciałam zwyczajnie odwrócić swoją uwagę od cholernych mięśni siedzącego naprzeciwko mężczyzny, a być może dlatego, że wciąż do końca nie wierzyłam w całą tą tragedię.  
Blake z przygnębieniem zamknął oczy.
            — Wiem.
            — A wiesz jak to się stało?
Nie byłam w stanie powstrzymać ciekawości, choć prawdopodobnie znałam odpowiedź.
            — Domyślam się.
Ta rozmowa nie szła w dobrym kierunku, ale nic nie mogłam na to poradzić. Na ucieczkę było już za późno.
            — Czy zamordował ją taki sam potwór, który był u mnie w dworku?
Sanders zamrugał zdezorientowany, a potem przyglądał mi się chwilę ze zmarszczonym czołem. Jego oczy przygasły. Potrząsnął głową, jakby chciał odzyskać jasność myśli.
            —  To bardziej skomplikowane myślisz Amelio. — rzekł w końcu. — Trudno ci będzie zrozumieć pewne rzeczy.
Zerknęłam na niego z przekorą.
            — Wyobraź sobie, że pod tą burzą czerwonych włosów kryje się mózg — oświadczyłam udawanie poważnym tonem. — Nawet czasem zdarza mi się go używać.
            To oficjalnie była moja pierwsza próba rozbawienia Sandersa.
            Co prawda okoliczności ku temu nie sprzyjały, ale nie mogłam pozwolić sobie popaść w przygnębienie, bo to był moment, w którym zamierzałam wreszcie wszystkiego się dowiedzieć. Począwszy od ataku zbirów z przed kilku tygodni, przez potwora znajdującego się w dworku, niezwykłym wyznaniu Blake’a, moich koszmarach, kryształowym lustrze, bałaganie w sypialni i tragedii, jaka spotkała naszą koleżankę ze szkoły.
            Zerknęłam spod oka na Blake’a. Mina chłopaka świadczyła o tym, że był całkowicie zaskoczony moim ugodowym zachowaniem. Zmarszczka na jego czole pogłębiła się, ale zaraz potem na ustach wykwitł leniwy, seksowny uśmiech.
            W tej sekundzie wiedziałam, że zdecydowanie mogę sobie pogratulować sukcesu.
Zwykle nasze najlepsze relacje polegały na ignorowaniu siebie nawzajem, więc dziesięć minut bez kłótni zakrawało na jakiś cud.
            — Zanim użyjemy twojego mózgu do ogarnięcia wszystkich zawiłości jakie mam ci przedstawić — odpowiedział Sanders, nie odwracając ode mnie rozbawionego spojrzenia - może wykorzystamy nasze kubki smakowe, by ocenić kulinarne wyroby mojego młodszego brata? — dodał, patrząc na mnie wyczekująco.
Zerknęłam na cudnie wyglądające, maślanie bułeczki, a kąciki moich ust poszły w górę.
To był czas by na moment odłożyć topór wojenny.
***
            Dwie godziny później byłam już po porządnym, drugim śniadaniu. Sanders oprowadził mnie też po górskiej rezydencji, kulturalnie udając, że nie widzi jak na każdym kroku z zachwytu rozdziawiałam usta. Cała posiadłość mieściła się na kilkunastu akrach ziemi, co oznaczało, że do rodziny Blake’a należy nie tylko piękna willa, ale również kawał lasu, pobliskie jezioro i pochowane w cieniu drzew, kolorowe łąki. Z tylnego, górnego tarasu rozchodził się cudowny widok na majaczący w oddali szczyt Spruce Knob, należący do pasma Allegheny.
            Styl, w którym utrzymany był dom, stanowił niezwykłe połączenie elegancji i przytulności z zachowaniem tak potrzebnej w górskich warunkach praktyczności. Wszystkie cztery sypialnie, jak się dowiedziałam, posiadały prywatne małe, łazienki, a trzy z nich miało nawet własne kominki. Każdy z balkonów szczycił się nie tylko rajskim widokiem, ale również wygodnym zestawem wypoczynkowym, pozwalającym w ciszy podziwiać leśne runa.
            Na dole oprócz salonu, jadalni i kuchni, mieścił się jeszcze gabinet, duża łazienka i niewielka biblioteka. Natomiast w piwnicy znajdowały się dwa pomieszczenia gospodarcze, garaże oraz winiarnia i sala bilardowa. 
            Cała ta krótka wycieczka pośrodku górskiego krajobrazu była naprawdę zachwycająca. Ze zdumieniem stwierdziłam też, że dotychczas nigdy nie rozmawiałam z Sandersem tak swobodnie. Wyglądało na to, że oboje chcieliśmy choć na moment odpocząć od wzajemnej wrogości i dziwnych zjawisk jakie miały ostatnio miejsce w naszym otoczeniu.
            Gdy mężczyzna wyprowadził nas na główny, tylni taras, bym przez lunetę mogła podziwiać widoczne stąd górskie szczyty, nie byłam już w stanie powstrzymać jęku zachwytu, który opuścił moje usta.
            Sięgający do kolan, kamienny murek, odgradzał granitową posadzkę tarasu, od położonego ciut niżej tylnego ogrodu. Niewysokie krzewy i małe iglaki rewelacyjnie wkomponowywały się w otoczenie, przechodząc powoli w otaczającą dom dziką przyrodę. Dużo niżej – w oddali, majaczyło niewielkie jezioro, w którym kąpało się popołudniowe słońce.
            Przeszłam parę metrów, ominęłam okrągły stół z krzesłami i zgrabnie wskoczyłam na murek, by bliżej przyjrzeć się zachwycającym widokom.
            Po raz pierwszy od dawna nabrałam w płuca świeżego powietrza czując jak moje mięśnie się rozluźniają.
            Blake podszedł powolnym krokiem i stanął obok mnie, pamiętając jednak o zachowaniu bezpiecznej odległości. Chyba oboje nie chcieliśmy zepsuć tej chwili, jakimś przypadkowym, elektrycznym dotykiem.
            — Piękne miejsce — powiedziałam cicho, nie odrywając wzroku od leśnego runa.
            — W tych rejonach jest wiele takich widoków — mężczyzna wskazał ręką na pobliskie, wysokie drzewa. — Podążając tamtą ścieżką w głąb lasu, za jakieś trzy kilometry dojdziesz do cedrowej polany. Rośnie tam wiele niespotykanych rodzajów kwiatów, otoczonych szerokim kołem przez rozłożyste cedry. Zwierzęta grzeją się w słońcu, niejednokrotnie nie zwracając uwagi na obserwujących je ludzi.  
            Słuchając przyjemnego głosu chłopaka, błądziłam wzrokiem po zielonym poszyciu, próbując odnaleźć ukryte w nim ścieżki. Nagle mój wzrok przykuł niewielki ruch po przeciwnej stronie ogrodu. Obróciłam głowę, gdy w tej samej sekundzie z kępy dzikich jeżyn uleciało dwie rozwrzeszczane sikorki.
            Ich niespodziewany nalot sprawił, że podskoczyłam ze strachu, a moja stopa ześlizgnęła się z kamiennego murku. Wystraszona pisnęłam w niebogłosy, dołączając swoim tonem do radośnie śpiewających, żółtych ptaków.
            Z pewnością mocno poobijałabym sobie kości, ale nim zdążyłam zderzyć się z podłożem, pochwyciły mnie silne ramiona. Elektryzujący prąd rozszedł się falą po moim ciele nim zdążyłam się zorientować, że znajduję się w męskich objęciach.
Wyjątkowo silnych męskich objęciach.
            Uniosłam głowę i w tej samej sekundzie świat jakby się zatrzymał.
            Mój oddech spowolnił, choć serce biło jak oszalałe. Delikatne mrowienie objęło te części ciała, które miały styczność ze skórą Blake’a. W tym momencie dziękowałam Bogu, że nie mam na sobie spódnicy, choć sam fakt, że bokiem byłam przyciśnięta do twardej klaty dotychczasowego wroga, sprawiał, że zaschło mi w ustach. 

            Mężczyzna trzymał mnie pewnie, jakbym ważyła tyle, co piórko, a jego twarz znalazła się niebezpiecznie blisko mojej.
Nerwowo przygryzłam wargę i dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że to był duży błąd.          Wzrok Sandersa mimowolnie zsunął się na moje usta, a ciało mężczyzny wyraźnie się spięło. Poczułam jak nagle ogarnia mnie gorąco, które usadowiło się gdzieś w podbrzuszu. Blake jakby nie zdając sobie sprawy z tego co robi, nachylił się nieco, jeszcze bardziej zmniejszając odległość między nami.
            W tym momencie już naprawdę nie wiedziałam, czy to kolejny sen, rzeczywistość czy dziewicze hormony aplikują mi halucynacje, ale dopiero to, co wydarzyło się potem kompletnie wybiło mnie z rytmu. Nim doszło do czegoś, czego oboje z pewnością byśmy żałowali, mężczyzna uniósł spojrzenie, a ja wzdrygnęłam się zaskoczona tym, co dostrzegłam w jego oczach.
            Szmaragdowe dotąd tęczówki Sandersa przybrały barwę czystego błękitu.
Na początku myślałam, że to zwykłe przewidzenie, że to światło odbija się pod dziwnym kątem, nadając spojrzeniu mężczyzny dziwnego wyglądu. Jednak tak intensywnego koloru nie dało się z niczym pomylić. W innych okolicznościach pewnie uznałabym to za fascynujące zjawisko, ale w tym momencie zaskoczył mnie aż za bardzo.
            — Blake twoje oczy… – szepnęłam oniemiała ich soczystą barwą.
Mężczyzna zastygł natychmiast. Spiął mięśnie tak bardzo, że wystraszyłam się czy przypadkiem nie połamie mi kości żelazną obręczą. Mrugnął dwa razy jakby budząc się z letargu, a potem odchrząknął i delikatnym acz zdecydowanym ruchem, wyciągnął ramię spod moich kolan, stawiając mnie z powrotem na nogi.
            Odetchnęłam z ulgą, podczas gdy on potrząsnął głową, przeczesał palcami włosy, a gdy ponownie zaszczycił mnie spojrzeniem, błękitne tęczówki wróciły do swojego zielonego koloru.
            — Myślę, że powinniśmy wracać do środka — stwierdził sucho, po czym nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i pomaszerował z powrotem do domu.
            Dobrą minutę stałam jak wmurowana, próbując przetrawić to, co przed chwilą miało miejsce. Nie było sensu wmawiać sobie żadnych halucynacji skoro Sanders zareagował w ten, a nie inny sposób. Nie dość, że rany goiły się na nim jak na psie, to jeszcze jakimś cudem zmieniał kolor swoich tęczówek. Teraz tylko czekałam aż dowiem się, że o północy rosną mu czarne skrzydła i zamienia się w anioła ciemności.
Anioła ciemności o pięknym, błękitnym spojrzeniu.
            Potrząsnęłam głową, pozbywając się tym samym niepotrzebnej zadumy i nim zdążyłam się rozmyśleć, śmiałym krokiem ruszyłam w stronę tarasowego wejścia. Za żadne skarby nie chciałam zastanawiać się nad tym, co przed chwilą mogło mieć miejsce. To było za wiele jak na jeden dzień.  
            Gdy przekroczyłam próg salonu, zauważyłam, że Sanders stoi przy zachodnim oknie i wpatruje się gdzieś w dal. Na pewno wyczuł moją obecność, choć nie raczył się nawet odwrócić. Usiadłam na kanapie, sięgnęłam po kubek z herbatą i już otwierałam usta, by coś powiedzieć, lecz przerwał mi dźwięk dudniącego telefonu.
Blake odebrał połączenie w połowie trzeciego sygnału. Chwilę słuchał osoby po drugiej stronie, a przystojna twarz, którą teraz widziałam z profilu, robiła się coraz bardziej blada.  
            — Co takiego?! — wrzasnął w odpowiedzi, a ja prawie wylałam na siebie ciepły napój. — Kiedy?!
Przeczesał dłonią nastroszone włosy, ale tylko rozczochrał je jeszcze bardziej. Przeszedł się nerwowym krokiem po pokoju, o mały włos nie strącając szklanki, stojącej na kawowym stoliku.
            — Rozumiem — krążył dalej. — Zostań na miejscu, my zaraz tam będziemy.  
Szybkim gestem wyłączył telefon i wsunął do kieszeni spodni.
Od razu poczułam, że coś jest nie w porządku. Nie podobał mi się ponury wyraz jego twarzy, gdy w milczeniu chodził wtem i z powrotem. Odstawiłam kubek i zaniepokojona zmarszczyłam brwi.
            — Co się dzieje? — zapytałam ostrożnie.
Blake zwiesił ciężko głowę, gdy napotkał mój wzrok. Te kilka sekund ciszy zdawało się trwać wieczność, dopóki nie odezwał się dziwnym głosem.
            — Twoja mama poczuła się gorzej. Na miejscu jest Lydia, ale myślę, że powinniśmy tam jechać.
            Wypowiedziane przez niego słowa trafiły mnie prosto w serce. Niepokój wgryzł się w nie lodowatymi zębami, powodując, że mój oddech boleśnie przyspieszył. Złapałam dłonią za pasek leżącej obok, szkolnej torby i ścisnęłam go mocno.
            — D… dlaczego? — wydukałam, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że drżą mi nie tylko ręce, ale i głos. — Rozmawiałam z nią rano… wszystko było w porządku.
            Blake odwrócił głowę i po raz kolejny pochwycił mnie wzrokiem. Zamarłam zdumiona intensywnością tego spojrzenia. Surowe, zielone oczy wpatrywały się we mnie przez opadające na czoło kosmyki ciemnych jak smoła włosów. Poczułam jak więzy w moim żołądku się zacieśniają, choć twarz mężczyzny nie zdradzała żadnych emocji.
            — Nie znam szczegółów. Dowiemy się wszystkiego na miejscu. — orzekł dziwnie zimnym głosem i nie zważając na moją zdezorientowaną minę, ruszył szybkim krokiem w kierunku wyjścia z salonu.
            Tym razem nie miałam zamiaru protestować. Z torbą na ramieniu dogoniłam go w holu, gdy już szykował się do wyjścia. Dopiero, gdy sznurował krótkie trapery zauważyłam, że od rana musiał chodzić boso. Najwidoczniej nie bał się przeziębienia. Ściągnął z wieszaka przy drzwiach czarną, skórzaną kurtkę i narzucił ją sobie na ramię.
            — Musimy jechać samochodem Clarie — burknął, wyciągając w moją stronę rękę po kluczyki.
            Bez słowa pogrzebałam w torbie i dałam mu je, wychodząc za chłopakiem przez frontowe drzwi.
            Piętnaście minut jazdy w kompletnej ciszy przez kręte, zalesione tereny, coraz bardziej pogarszało moje samopoczucie. Nie pomagał mi również fakt, że Blake wyglądał jakby miał wyrzucić mnie z auta, jeśli tylko odezwę się choćby słowem. Siedziałam więc w ciszy, wsłuchując się jedynie w głuchy ryk silnika, który za wszelką cenę próbował nadążać za pedałem gazu naciskanym przez chłopaka.
            Bardzo cieszyłam się, że samochód Clarie ma dobre amortyzatory i napęd na cztery koła, ponieważ Sanders zdawał się nie zauważać, setki wybojów, po których jechaliśmy zdecydowanie zbyt szybko. Niestety mój zadek boleśnie odczuwał każde zniekształcenie leśnej drogi, a ponure myśli sprawiły, że rozbolała mnie głowa.
            Dobrze wiedziałam, że Blake nie mówi mi wszystkiego.
            Był nie tylko zaniepokojony, ale i wściekły, co oznaczało, że sprawa musiała być poważniejsza, niż mogłam przypuszczać. Nie wiedziałam, dlaczego tak przejmuje się moją mamą, skoro poznali się raptem kilka dni temu, ale – pomimo jego srogiej miny i wisielczego humoru – cieszyłam się, że nie jestem w tej chwili sama.
            Kolejne pół godziny jechaliśmy w milczeniu, a ja patrzyłam na znaki, drzewa i domy, które z zawrotną prędkością śmigały za szybami auta. Gdy tylko wjechaliśmy na autostradę Blake przyspieszył do stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, ale nie przeszkadzało mi to wcale, ponieważ w tej chwili zależało mi jedynie, by jak najszybciej dotrzeć do mamy.  
            Ze zmartwienia serce łomotało mi w żebrach, a w głowie pulsowało od nadmiaru czarnych scenariuszy.
Może próbowała wstać i przewróciła się, robiąc sobie krzywdę? Może zaszkodziły jej podawane leki, albo ni stąd ni zowąd dostała wysokiej gorączki? Wszystko wydawało się prawdopodobne, tym bardziej, że stało się to tak nagle. Przecież jeszcze rano rozmawiała ze mną, twierdząc, że czuje się dobrze.
            Nieznaczny ruch wyrwał mnie z zamyślenia. Zerknęłam na kierowcę.
            Blake wyciągnął telefon i nie patrząc nawet na wyświetlacz, nacisnął odpowiednie przyciski. Chwilę czekał, a jego szczęki były tak zaciśnięte, że zaczęłam dziwić się, czemu jeszcze nie wypluł pokruszonych zębów.
            Najwidoczniej stwierdził, że nie otrzyma żadnej odpowiedzi, ponieważ wściekły rzucił telefon do schowka przy desce rozdzielczej, wypuszczając pod nosem cichy potok słów, w nieznanym mi języku. Domyśliłam się, że są to same przekleństwa.   
            Jechaliśmy dalej w ciszy a ja uparcie udawałam, że nie widzę jego rosnącego zdenerwowania, gdy obiema dłońmi ścisnął kierownicę tak, że aż zbielały mu kostki. Nacisnął pedał gazu, znacznie przyspieszając, więc chwyciłam mocniej pas w próbie opanowania narastającej paniki. Sanders pokonywał teraz zakręty niemal nie zwalniając. Odbiliśmy z autostrady w kierunku oddalonego o trzydzieści kilometrów Morgantown.
            Nim zdążyłam się obejrzeć, minęliśmy tablicę powitalną miasta. Pędziliśmy ulicami, manewrując z lewego pasa na prawy w akompaniamencie trąbiących na nas kierowców.  Żółte światło przed nami zmieniło się na czerwone, ale Sanders jakby tego nie zauważał. Przemknęliśmy przed sygnalizatorem.
            — Blake — złapałam się swojego siedzenia. — Zwolnij. Jesteśmy już w mieście.
Zignorował mnie i z piskiem opon wjechał w kolejny, ostry zakręt. Zacisnęłam na moment powieki, ale zaraz je otworzyłam, ponieważ w żaden sposób mi to nie pomogło. Zemdliło mnie i czułam się jeszcze gorzej, nie widząc, co dzieje się na drodze.
A działo się dużo.
            Budynki, znaki i latarnie przemykały obok rozmytą plamą, aż cały świat za oknem, zlewał się w nieprzerwanie pędzącą smugę. Kierowcy trąbili, ktoś krzyczał z chodnika, a my sunęliśmy jak odrzutowiec po ulicach Morgantown. To było jak przejażdżka na rollercoasterze, z tą jednak różnicą, że byłam przekonana, iż zaraz się rozbijemy. Mój strach narastał, niemal mnie paraliżując. Może Sanders miał jakieś nadzwyczajne zdolności regeneracyjne, które uratują mu życie, ale z Amelii Green z pewnością zostanie spłaszczona miazga.
Wzięłam głęboki oddech, po raz ostatni próbując do niego dotrzeć.
            — Blake zwolnij. — poprosiłam, przekrzykując ryk silnika. — Powiedziałam zwolnij! Boję się!
            Ostatnie zdanie niemal wykrzyczałam. Prawie pożałowałam swoich słów, gdy wdepnął pedał hamulca. Opony zapiszczały, a ulice, budynki, samochody i wszystko wokół całkiem się rozmazało a potem znów nabrało ostrości. Siła hamowania szarpnęła mnie wprzód i z powrotem wcisnęła w oparcie fotela, gdy pas wpił mi się w klatkę, zapierając dech. Wokół nas roztrąbiły się klaksony. 
            Sanders zwolnił do sześćdziesięciu kilometrów, więc odetchnęłam z ulgą. Inne auta zaczęły wymijać niebieską Toyotę, a zdenerwowani kierowcy wymachiwali groźby, skierowane do młodocianego wariata drogowego.
            Uniosłam głowę, wlepiając wzrok w siedzącego obok mężczyznę. Patrzył przed siebie z obiema rękami wciąż zaciśniętymi na kierownicy. Jego twarz nadal była ściągnięta, mięśnie spięte. W kabinie po raz kolejny zapadło głuche milczenie, a napięcie między nami krzesało iskry w powietrzu.
            Zastanowiłam się, co zrobić. Może powinnam do niego przemówić, postarać się załagodzić jakoś sytuację? Nie miałam świadomości, co tak naprawę wyprowadziło go z równowagi, ale domyśliłam się, że nie chodziło jedynie o moją mamę.
            W końcu porzuciłam pomysł miłej pogawędki, gdyż jedyne co cisnęło mi się na usta to same wyszukane przekleństwa i wyzwiska. Raczej tym nie poprawiłabym mu humoru, a nie chciałam, by znowu przyspieszył, ponieważ nadal wyglądał na rozwścieczonego.
            Albo cholernie zmartwionego.
            Odchyliłam się na oparcie i wyjrzałam za okno, stwierdzając, że brakuje mi odpowiednio łagodnych słów. Znajdowaliśmy się właśnie na Patteson Drive, jakieś kilka minut drogi od naszego celu. Sanders prowadził już powoli, w absolutnie opanowany sposób, jakby chciał przekonać mnie, że nie mam się czego obawiać. Wiedziałam też, że to jedyne przeprosiny, jakie mogę od niego uzyskać.
            Gdy tylko zajechaliśmy pod szpital moje myśli od razu wróciły do mamy. Bałam się tego, co zastanę na oddziale i wciąż liczyłam na cud, że to jakaś zwykła pomyłka.
Większość miejsc parkingowych była zajęta, dlatego zatrzymaliśmy się kawałek od głównego wejścia, we wschodnim krańcu parkingu.
Sanders w końcu zgasił silnik i nie patrząc w moją stronę spytał:
            — Poradzisz sobie? —  W jego głosie czuć było napięcie. Wyciągnął kluczyki ze stacyjki i podał mi je wciąż nie odwracając głowy. — Muszę jeszcze coś załatwić. Czekaj na mnie w szpitalu.
            Nie chcąc się kłócić odebrałam klucze i nim zdążyłam się zorientować, Blake chwycił swój telefon i wypadł jak burza z samochodu, gnając w nieznanym mi kierunku. Chwilę siedziałam w ciszy, gapiąc się na swoje dłonie i wciąż drżące kolana, po czym ścisnęłam mocniej pasek szkolnej torby i ruszyłam na spotkanie Sarah.     
            Gdy tylko przekroczyłam próg oddziału, współczujący wzrok pielęgniarki, którą zapamiętałam z wcześniejszej wizyty powiedział mi, że coś jest nie tak. W dyżurce miła pani o czarnych jak noc włosach, zawiązanych w kok, oznajmiła, że mama została przeniesiona do innej sali i żebym poczekała tam na lekarza. Dała mi jednorazowy fartuch i obdarzyła pokrzepiającym uśmiechem. Pełna złych przeczuć, podążyłam pod wskazany numerek, czując się tak, jakby litościwy wzrok wszystkich przechodniów skierowany był w moją stronę.
            Przy drzwiach z numerem trzynaście siedziała Lydia.
            Gdy tylko mnie zobaczyła, poderwała się z miejsca i zmieszana stanęła w wejściu. Byłam zaskoczona, widząc emocje wymalowane na pięknej twarzy. Współczucie, zmęczenie i… strach, to trzy rzeczy, które spokojnie można było z niej wyczytać. Zdezorientowana podeszłam bliżej, spoglądając raz na nią, raz na drzwi, które próbowała osłonić.
            — Już jesteś... — Do moich uszu dotarł słaby głos kuzynki Blake’a. Stała, lekko przygarbiona, a jej zwykle nienaganna fryzura wyglądała, jakby od dwóch dni nie widziała grzebienia. Od razu zauważyłam, że waha się, co ma powiedzieć, więc by zapobiec krępującej sytuacji oznajmiłam szybko.
            — Chcę zobaczyć Sarah.
            Przez moment nie wiedziała co zrobić, ale zaraz potem odsunęła się, przepuszczając mnie w progu. Wzięłam głęboki oddech, patrząc na plakietkę przyczepioną do drzwi, informującą, że można w nie wejść tylko w ochronnym fartuchu i maseczce. Nie wiedziałam po co to wszystko, ale by uniknąć kłopotów, założyłam na siebie obie rzeczy, które wspaniałomyślnie dała mi siostra dyżurna, po czym widząc, że Lydia chce jeszcze coś powiedzieć, szybko nacisnęłam metalową klamkę.
            Przekroczyłam próg, zamykając za sobą drzwi i dobre kilka sekund stałam osłupiała, gdy moim oczom ukazał się widok jak z ostrego dyżuru.
            Cały, nieduży pokój wypełniony był po brzegi różnorakim, medycznym sprzętem, którego pochodzenia w większości kompletnie nie znałam. Rurki, rureczki, pozawieszane na niewielkich stojakach małe skrzyneczki z ekranikami, wyświetlającymi jakieś niezrozumiałe dane. Pod sufitem umieszczono nawilżacz powietrza, z którego powoli buchały kłębki pary. Oprócz specyficznego zapachu szpitalnych medykamentów, w powietrzu unosiła się jeszcze nieprzyjemna, dziwnie znajoma woń, choć nie byłam w stanie przypomnieć sobie z czym mi się ona kojarzy. 
            Przezroczysta kotara z czterech stron broniła dostępu do położonego na środku pokoju łóżka. Powoli ruszyłam w tym kierunku, czując jak przy każdym kroku cienka szpila, przebija moje serce. Uchyliłam prześwitującą zasłonę, chowając się w tym dziwnym „gnieździe” a cichy jęk opuścił moje gardło.
            Na szpitalnym posłaniu leżała mama.
            Choć gdyby nie charakterystyczna blizna przy skroni i złota obrączka na serdecznym palcu lewej dłoni nie wiem, czy byłabym w stanie tak łatwo ją rozpoznać. Podłączona do licznych monitorów i kroplówki wpiętej do żyły kobieta, wyglądała nie na czterdzieści siedem – jakie faktycznie miała – lecz przynajmniej na siedemdziesiąt pięć lat. Wysuszona pomarszczona skóra sprawiała wrażenie jakby ktoś wyciągnął spod niej mięśnie i życiodajne osocze. Delikatne fioletowe żyły były wyjątkowo widoczne na tle bladej cery. Twarz miała zasłoniętą maską tlenową, a oczy ciężko zamknięte.
            Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że przecież widziałam mamę raptem wczoraj, a wygląda jakby od tamtej pory postarzała się o jakieś dwadzieścia lat. Niegdyś jędrna skóra w niewyjaśniony sposób zmarszczyła się okrutnie w przeciągu jednej doby, a wystające kości sprawiały wrażenie, jakby zaraz miały ją przebić. Nawet włosy stały się bardziej matowe i suche.
            Dopiero gdy poczułam słony smak łez uświadomiłam sobie, że ciurkiem płyną po moich policzkach. Zamknęłam oczy, by wymazać ze świadomości ten widok, ale na nic się to zdało, ponieważ wiedziałam, że gdy je otworzę, przede mną nadal będzie leżało kruche i bezbronne ciało nieprzytomnej Sarah.
            — Mamo... — wydukałam łamiącym się głosem. — Mamo, co się stało?       
Słowa ledwo co wyszły z moich ust, gdyż w gardle miałam gulę wielkości pięści. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam szczupłej dłoni rodzicielki.
            Gdybym wiedziała, że takie coś stanie się mamie, gdybym wiedziała, że Sarah może cokolwiek grozić, nie opuściłabym jej łóżka nawet na sekundę! Ślęczałabym tu dzień i noc, nie puszczając jej ręki…
            Po raz kolejny miliony pytań zaczęło kłębić się w mojej głowie sprawiając, że pod czaszką wyczułam nieprzyjemne łupanie. Ścisnęłam matczyne palce w nadziei, że cokolwiek się z nią stało, będzie wiedziała, że jestem przy niej i dopilnuję, by wróciła do zdrowia.
            Okrutna myśl przebiegła mi przez głowę, potrząsnęłam więc nią, by szybko odgonić czarne wizje. Spuściłam wzrok na nasze splecione dłonie. Moje – lekko opalone i drżące, a Sarah prawie przeźroczyste, kruche kości i ścięgna pod zimną, bladą skórą.                  Nie zamierzałam stać z założonymi rękami i czekać na nieuniknione. Jeśli tylko będzie trzeba, sprowadzę wszystkich fachowców świata i dowiem się jak pomóc rodzicielce.
            — Wszystko będzie dobrze, mamo. Wyjdziesz z tego — powiedziałam słabym, lecz zdecydowanym głosem, jakbym chciała przekonać samą siebie, że tak właśnie będzie.
            Dźwięk nagle otwieranych drzwi zwrócił moją uwagę. Do pokoju weszła znajoma pielęgniarka i poprosiła bym przeszła do gabinetu numer dwa, znajdującego się na końcu korytarza, żeby skonsultować coś z lekarzem.
            Podziękowałam, mówiąc, że zaraz się pojawię. Nawet nie chciałam myśleć po co wzywał mnie doktor. Takie zainteresowanie wszystkich na oddziale nie mogło oznaczać nic dobrego.  Poczułam jak dławiący niepokój przeradza się w strach, ale nie zamierzałam się temu poddać. Musiałam tylko znaleźć sposób, by poradzić sobie z faktem, że cały mój dotychczasowy świat wali się w gruzy.
            Jeszcze raz zerknęłam na kruchą dłoń mamy i mocno zacisnęłam powieki.
            Wyobraziłam sobie jak wszystkie złe scenariusze, obrazy i emocje wrzucam do dużej, metalowej szafy, znajdującej się w mojej głowie i zamykam solidne wrota, tak by nic nie mogło wymsknąć się na zewnątrz.
Przynajmniej dopóki nie będę w stanie sobie z tym poradzić.
            Napięcie powoli opuszczało moje mięśnie, a ręce przestały drżeć. Niestety szaleńcze kołatanie serca nadal pozostało takie samo. Stwierdziłam więc, że na razie będzie musiało mi to wystarczyć i zostawiając bezbronne ciało nieprzytomnej Sarah, ruszyłam na spotkanie z lekarzem.  
            Stojąc przed gabinetem ordynatora, zrzuciłam z siebie ochronne ubranie i wrzuciłam je do stojącego obok kosza. Nie chciałam łazić w tym szpitalnym fartuchu, tym bardziej, że wydawało mi się jakby przesiąkł tym dziwnym, nieprzyjemnym zapachem z pokoju numer trzynaście. Szybko zapukałam trzy razy, by nie stracić odwagi i nie czekając na zaproszenie weszłam do środka.
            Pomieszczenie prezentowało się jak większość lekarskich gabinetów, z tą jednak różnicą, że było w nim więcej książek niż medycznych gadżetów. Dwie ściany zajmowały regały, przepełnione różnoraką literaturą, dokumentami i skoroszytami, zaś trzecią niemal same, podłużne okna. W rogu, rozpięty na metalowym stojaku puszył się biały szkielet, z uzębioną szczęką i zwisającymi, chudymi rękami. Każda jego kosteczka opatrzona była pomarańczową metką z nabazgranym, czarnym mazakiem numerkiem. Moje brwi uniosły się nieznacznie. Albo ordynator oznaczał sobie w ten sposób poszczególne części szkieletora, by łatwiej było mu je spamiętać, albo miał bardzo dziwne hobby.
            Przodem do wejścia stało zwykłe, drewniane biurko, za którym siedział starszy siwowłosy mężczyzna, który na oko mógł mieć z sześćdziesiąt lat. Jak na swój wiek, był naprawdę przystojny. Miał ciemno niebieskie oczy i duże, zadbane dłonie, którymi właśnie wskazywał mi jedno z krzeseł stojących przy biurku.
            — Proszę usiąść, panno Green. — Jego głos był spokojny i miękki, taki jakiego chciało się słuchać. Powoli klapnęłam na wyznaczone miejsce, kładąc sobie na kolanach szkolną torbę.
            — Przykro mi, że spotykamy się w tak niefortunnych okolicznościach, ale muszę z panią omówić dalsze postępowanie wobec pacjentki Sarah Green.  
Nie wiedząc, co odpowiedzieć kiwnęłam lekko głową.
            — Czy wspomniana pacjentka jest pani mamą?
            — Tak.
            — A czy są jeszcze jacyś inni krewni, którzy mogliby uczestniczyć w tej rozmowie?
Nie spodobało mi się to pytanie. Tym bardziej, że odpowiedź na nie przypominała, że zostałam kompletnie sama.
            — Nie — wydukałam próbując ukryć drżenie głosu.
Mężczyzna przez moment przyglądał mi się uważnie, a potem w jego oczach pojawił się charakterystyczny błysk współczucia.
            — Proszę wybaczyć mi śmiałość — rzekł zmieszany. — Ale pewna ciemnowłosa kobieta, niemal przez cały czas przesiadywała z pani mamą. Przedstawiła się jako Lydia Kler, gdy dziś rano, jakieś pięć godzin temu, zaprosiłem ją do gabinetu, będąc przekonany, że to rodzina. Niestety zdążyliśmy porozmawiać tylko kilka minut, gdy jedna z pielęgniarek zaalarmowała, że coś stało się z pacjentką. Oboje byliśmy wyjątkowo przejęci widząc pani mamę w takim stanie. Panna Kler oczywiście zniknęła, gdy zająłem się chorą i pojawiła dopiero kilka minut przed panią, więc nie mieliśmy okazji wyjaśnić tego nieporozumienia.
            Na moment uciekłam wzrokiem, nie chcąc by lekarz zauważył moje zdezorientowanie. Tak naprawdę, nie miałam zielonego pojęcia czemu Lydia przesiadywała u Sarah, choć zdążyłam przyzwyczaić się do jej ciągłej obecności. Podobnie jak Sanders, kręciła się zawsze tam, gdzie działy się dziwne, niespotykane rzeczy. W tym wypadku nie było inaczej.
            — Lydia to znajoma mojej mamy. — Wypaliłam, widząc jak ordynator przygląda mi się z osobliwym wyrazem twarzy. Jakby dla niego to wszystko też wydawało się dziwne. 
            — Nie jesteśmy w żaden sposób spokrewnione. — dodałam dla jasności.
Doktor prawie niezauważalnie pokręcił głową, jakby powoli przyswajał to, co mu powiedziałam.
            — Rozumiem. — rzekł w końcu. — W zaistniałych okolicznościach, myślę, że możemy uznać panią za jedyną decyzyjną osobę. 
Przerwał na chwilę, wziął do ręki złote pióro i postukał nim o drewniany blat.
            — Chciałbym więc omówić dalsze postępowanie w przypadku naszej pacjentki. Domyślam się jednak, że wolałaby pani dowiedzieć się najpierw, dlaczego stan mamy niespodziewanie się pogorszył?   
            Po raz kolejny kiwnęłam głową, mając nadzieję, że wszystko dokładnie mi wyjaśni i wspólnie znajdziemy sposób, by Sarah wróciła do zdrowia. To, co się z nią stało było dla mnie niepojęte, dlatego postanowiłam w pełni zaufać słowom lekarza.  
            — Otóż muszę panią zmartwić. — dyskretnie odchrząknął. — Trudno mi to przyznać, ale niestety nie jestem w stanie odpowiedzieć pani na pytanie, co się stało. Pierwszy raz spotkałem się z takim przypadkiem, a pracuję w zawodzie trzydzieści lat. Nie tylko stan zewnętrzny pani Green w przeciągu chwili zmienił się nie do opisania, ale również funkcje życiowe uległy znacznemu pogorszeniu. Reanimacja przywróciła pracę serca, ale na ten moment chora nie jest w stanie samodzielnie oddychać. Stąd aparatura, którą zapewne widziała pani przy jej łóżku.
            Lekarz zatrzymał się na moment, by dać mi możliwość przetrawienia zdobytych informacji. Choć w tej sekundzie naprawdę nie wiedziałam, czy kiedykolwiek uda mi się pogodzić z zaistniałą sytuacją. Wraz z poczuciem bezsilności pojawił się gniew.   
            — Jak to nie wiecie co się stało?! — wypaliłam bezwiednie. — Przecież to szpital! Chyba robiliście jakieś badania?! Powinny wcześniej wystąpić jakieś objawy!
Przerwałam oddychając głęboko.
Ordynator spokojnie pokiwał głową, jakby spodziewał się po mnie takiej reakcji.
            — Oczywiście — rzekł opanowanym tonem. — Przeprowadziliśmy potrzebne badania i do dzisiejszego ranka wszystko było w jak najlepszym porządku. W środę pacjentka szykowana była do wypisu.
            Zamrugałam uświadamiając sobie jak niewiele brakowało do szczęścia. Już pojutrze mama miała cała i zdrowa wrócić do domu. A teraz…
Teraz nawet nie wiedziałam, co jej się stało. 
            — Czyli chce mi pan powiedzieć, że organizm mojej mamy z niewiadomych powodów, w przeciągu doby postarzał się o dziesięć lat? — Te słowa wydawały się jeszcze bardziej niedorzeczne, gdy wypowiedziałam je głośno.
            — Dokładnie — potwierdził ordynator. — Tyle, że nie stało się to w przeciągu doby, a w przeciągu jakiś dwudziestu minut.
            Gdy tylko to usłyszałam przeszedł mnie dreszcz. Kolejny raz próbowałam w ciszy przetrawić słowa doktora.
Według mnie nic nie miało tutaj sensu. Jak praktycznie zdrowa, dość młoda osoba, mogła w przeciągu chwili zamienić się w kruchą, wysuszoną staruszkę?
            Przełknęłam głośno ślinę, gdyż słowo „wysuszona” przerażająco pasowało do obecnego stanu mojej mamy. Wyglądała dokładnie tak, jakby ktoś wyssał z niej życie…   
            W tej samej sekundzie zamarłam, a moje serce na moment przestało bić, gdy dotarła do mnie okrutna prawda. Poczułam jak drętwieją mi dłonie, więc mocniej ścisnęłam torbę.
To właśnie musiało spotkać Sarah.
I choć zdawałam sobie sprawę z niedorzeczności owego stwierdzenia – żadne inne wyjaśnienie nie pasowało lepiej. Mama wyglądała dokładnie tak jakby ktoś wyssał z niej życie.Jeszcze gorszy był fakt, że poszczególne elementy układanki, zaczęły odnajdować swoje miejsce.  
            Wypadek w dworku, dziwna rozmowa z rodzicielką, ostrzeżenie Sandersa… – wszystko przewijało się w mojej skołowanej czaszce z prędkością światła.
            Od momentu, gdy kilka tygodni temu zostałam zaatakowana przez zbirów, aż do tej chwili, gdy moja mama w niewyjaśnionych okolicznościach prawie umarła - na miejscu dziwnych zdarzeń zjawiały się zawsze dwie te same osoby.
            Lydia i Blake. Mogło to oznaczać tylko jedno - oboje doskonale wiedzieli, że Sarah znajduje się w niebezpieczeństwie.
I w żaden sposób mnie nie ostrzegli.
            Nie ulegało wątpliwości, że właśnie oni wyglądali na najlepiej zorientowanych. Gdy zapytałam Sandersa, czy wie, że Shopie Queen nie żyje, nawet nie zaprzeczył. Wręcz przeciwnie. Zdawał się wiedzieć wiele więcej o morderstwie niż sama policja. Może nawet znał sprawcę…
Wzdrygnęłam się na samą myśl.    
Podobnie i Lydia - zanim ordynator nie poprosił ją o rozmowę, nie odstępowała Sarah na krok. Tak jakby wiedziała, że coś może się stać. Tak jakby wiedziała, że w mieście dzieje się coś złego…
            Z niedowierzaniem pokręciłam głową. Jeżeli oni wiedzieli, że morderca czyha na wolności, jeśli wiedzieli kim albo czym jest ta bestia – dlaczego nie ostrzegli nas wcześniej?! Dlaczego Sanders nie powiedział mi, że Sarah może być w niebezpieczeństwie?! Przecież to, co się z nią stało, nie jest wytłumaczalnie w żaden ludzki sposób! A właśnie nie kto inny jak sam Blake twierdził, że nie jest zwykłym człowiekiem…
            Nabrałam głęboko powietrza, czując jak wali mi serce i wzdrygnęłam się na samą myśl, że prawdopodobnie mam rację.
            Gdyby piękne kuzynostwo wcześniej zgłosiło swoje podejrzenia na policję, albo chociaż napomknęło o nich swoim rodzicom czy wujostwu, może teraz Shopie latałaby po szkolnym korytarzu prezentując najnowsze trendy mody, a moim jedynym zmartwieniem byłoby znalezienie przed mamą odpowiedniej wymówki, dotyczącej faktu, że jeszcze nie zajęłam się naprawami w dworku…
            Poczułam jak do oczu napływają mi łzy smutku i wściekłości, gdy niespodziewanie odezwał się lekarz, przypominając w ten sposób o swoim istnieniu:    
            — Proszę posłuchać panno Green — oparł ręce na oparciach fotela. — Ja sam nie mogę w to uwierzyć. Skontaktowałem się już z innymi specjalistami. Jeszcze dziś jesteśmy umówieni na wideokonferencję. Liczę na to, że wspólnymi siłami określimy, co mogło spotkać pani mamę i przy odrobinie szczęścia zadecydujemy jaka forma leczenia będzie dla niej najlepsza.  
            Zamrugałam kilkakrotnie, by nie pozwolić łzom wypłynąć. Za żadne skarby nie chciałam okazać słabości. Bałam się, że jeśli doktor ją zauważy nie uzna mnie za osobę na tyle odpowiedzialną, bym mogła sama o wszystkim decydować. W końcu do ukończenia osiemnastu lat, zostało mi jeszcze niecałe trzy miesiące. Nie potrzebowałam w tej chwili kolejnego problemu, którym z pewnością byłoby zgłoszenie, że niepełnoletnia dziewczyna została sama jak palec.  
            — Panno Green — Kontynuował ordynator uprzejmym tonem, próbując zachęcić mnie do powiedzenia choćby słowa. Za wszelką cenę starał się udawać, że nie widzi jak dyskretnie ocieram kąciki oczu.  
            — Zdaję sobie sprawę jak musi być pani ciężko. Sam jestem - mówiąc skromnie - zaniepokojony, że coś takiego zdarzyło się na moim oddziale. Zapewniam jednak, że dołożę wszelkich starań, by chora wróciła do zdrowia. Prawdopodobnie będę zmuszony przenieść ją na oddział zakaźny, co nie zmienia faktu, że osobiście zajmę się sprawą pani mamy.     
Kiwnęłam z wdzięcznością głową.
            — Dziękuję. — zdołałam wydukać przez zaciśnięte gardło. Poprawiłam się na krześle i wytarłam spocone dłonie o jeansy.
            Nie chodziło o to, że byłam niezmiernie wzruszona pomocną postawą ordynatora. Owszem, dobrze było wiedzieć, że ktoś przejął się losami pacjentki, która w niewyjaśnionych okolicznościach prawie straciła życie. W tej chwili jednak po głowie chodziło mi coś innego.
            Mianowicie nie potrafiłam pogodzić się z faktem, że Sanders i Lydia pozwolili, by doszło do takiej tragedii. Byłam niemal pewna, że zdawali sobie sprawę, iż ktoś czyha na Sarah, a jednak nie podzielili się ze mną ta „nieistotną” informacją. Podejrzewałam też, że wczorajsze, dziwne zachowanie mamy mogło wynikać z faktu, że rozmawiała z nimi na ten temat, gdy ja nieprzytomna leżałam w domu.
            W końcu odkąd przeprowadziłyśmy się do dworku, Sarah co rusz oglądała się na boki, jakby w obawie, że ktoś może ją obserwować. Tylko dlaczego mi o tym nie powiedziała? Skoro bała się, że coś może jej grozić, czemu się tym ze mną nie podzieliła?! Owy brak zaufania wobec jedynej córki bolał bardziej niż mogłam przypuszczać. I choć nie potrafiłam sobie wyobrazić kto i dlaczego miałby ochotę skrzywdzić Sarah, to nagle wszelkie dziwne zjawiska jakie działy się w naszym domu, łącznie z odwiedzinami cholernego wilkołaka, zaczęły nabierać głębszego sensu…
            Może podczas jednej ze swoich archeologicznych eskapad mama natknęła się na coś, czego nie powinna zobaczyć, a teraz to ją prześladowało? Czyżby bała się, że na czas jej pobytu w szpitalu, ktoś przerzuci swoje zainteresowanie na mnie? Czy dlatego chciała by Lydia zamieszkała ze mną?
            Nabrałam głęboko powietrza. Prawdopodobnie właśnie tak było, ponieważ dziwny koszmar, jaki przeżyłam u koleżanki, nie wydawał się przypadkowy. Dodatkowa świadomość, że ta potworna, wyśniona bestia wcale nie czyhała na mnie lecz na Sarah, była jeszcze bardziej przytłaczająca. Do tej pory wierzyłam, że to ja jestem obiektem dziwnych prześladowań, a teraz, gdy okazało się, że to może być najbliższa memu sercu osoba, poczułam się sto razy gorzej.
            — Zgadza się pani, panno Green? — pogrążona w myślach, po raz drugi kompletnie zapomniałam o istnieniu ordynatora.
            — Przepraszam?
Lekarz odchylił się na krześle.
            — Czy zgadza się pani na przeprowadzenie kompleksowych badań, w celu ustalenia odpowiedniego leczenia? — spytał jeszcze raz.
            — Zgadzam się na wszystko, co pomoże mamie.
Kiwnął głową ze zrozumieniem.
            — Oczywiście.
            Przez kolejne dziesięć minut omawialiśmy rodzaj i zakres potrzebnych badań, podpisując jednocześnie wymagane dokumenty. Próbowałam skupić się najlepiej jak to było możliwe, jednak w wyobraźni wciąż majaczył mi obraz kruchego ciała rodzicielki. Trudno było się pogodzić z takim stanem rzeczy.      
            — Jeszcze jedno. — Ciepły, miły ton głosu ordynatora wzbudzał nadzieję. — Panna Kler zdążyła rano napomknąć, że państwa rodziny długi czas się przyjaźnią. Odniosłem wrażenie, iż w razie jakiejkolwiek potrzeby, chętnie posłuży pani wsparciem. Czuję się w obowiązku, na wszelki wypadek o tym wspomnieć.
            Spojrzałam na lekarza, próbując wykrzesać z siebie delikatny uśmiech, ale nie jestem pewna czy dobrze mi wyszło. I nie chodziło o to, że nie potrzebowałam wsparcia. Owszem – potrzebowałam.
Ale nie od Lydii.
            Grzecznie podziękowałam ordynatorowi za rozmowę i jak najszybciej ulotniłam się z jego gabinetu. Idąc pustym korytarzem w kierunku toalety, zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę kompletnie nie wiem, co ze sobą zrobić. Sarah za jakieś pół godziny miała zostać zabrana na pierwszą część podstawowych badań, które najprawdopodobniej będą trwały dłuższy czas. Chciałam zadzwonić do Clarie i wypłakać jej się przez słuchawkę, ale to oznaczałoby, że jestem kompletnie bezradna. Poza tym nie czułam się na siłach wyjaśniać przyjaciółce w jakim stanie znajduje się mama. Wiedziałam, że tak czy owak mnie to nie ominie, lecz w danej sekundzie nie byłam gotowa na rozmowę.
Do tego wszystkiego – zwyczajnie nie posiadałam telefonu.
            Wychodząc z toalety, miałam już w głowie ułożony plan. Najpierw postanowiłam kupić komórkę i zostawić w recepcji numer, na wypadek, gdyby ktoś ze szpitala próbował się ze mną skontaktować. Potem chciałam zajrzeć do dworku, zabrać z niego parę rzeczy, i poprosić Clarie, by pożyczyła mi do jutra auto, zanim nie znajdę zapasowych kluczyków od forda Sarah. Wiedziałam, że będę zmuszona po krótce przedstawić koleżance sytuację, ale wolałam się nad tym nie zastanawiać. Poza tym postanowiłam, że na razie wszystkie czarne scenariusze i najgorsze zmartwienia wrzucę do metalowej szafy w mojej głowie i skupię się na bieżących sprawach, by jakoś przetrwać ten okrutny czas. Wiedziałam, że tylko w ten sposób jestem w stanie pomóc mamie i jednocześnie nie zwariować. Opuszczając oddział, zastanawiałam się, czy szpital posiada jakieś miejsca noclegowe dla rodzin pacjentów. Jeśli nie, musiałam znaleźć najbliższy hotel.
            Omijając windę zbiegłam schodami na parter i już kierowałam się do wyjścia, gdy zauważyłam przy głównych drzwiach straszne poruszenie. Kilku lekarzy w białych  fartuchach wybiegło zza moich pleców omal mnie nie potrącając. Nim zdążyłam się zorientować do szpitala wlał się dziki tłum ludzi. Jedni prowadzeni przez pielęgniarzy, starali się coś tłumaczyć. Ich blade, wystraszone twarze, wyglądały upiornie w świetle szpitalnych lamp. Inni wwożeni na noszach lub wózkach, jęczeli i wykrzykiwali dziwnie bełkotliwe słowa. Zdezorientowana próbowałam schodzić z drogi biegnącym pielęgniarkom, gdyż powoli dochodziło do mnie, że musiał zdarzyć się jakiś straszny wypadek. 
            Przygnębiona widokiem rannych, cofnęłam się do bocznego korytarza w poszukiwaniu jakiegoś mniej oblężonego wyjścia. Dopiero po kilku minutach trafiłam na drzwi ewakuacyjne.
Pchnęłam metalową rączkę i nagle… wpadłam na kogoś z drugiej strony.
            — Przepraszam — wybąkałam zmieszana, nie unosząc wzroku. Próbowałam prześlizgnąć się obok delikwenta, gdy w miejscu zatrzymał mnie znajomy głos.
            — To ja powinienem przeprosić.
Powoli podniosłam głowę i napotkałam szmaragdowe spojrzenie Blake’a.
            Nie wyglądał już na wściekłego, raczej lekko poddenerwowanego i z pewnością mocno zmartwionego.
Zdezorientowana rozejrzałam się wokoło. Drzwi wychodziły na niewielki dziedziniec, z którego odchodziły dwie betonowe dróżki. Jedna prowadziła do bocznego parkingu, gdzie zostawiliśmy samochód Clarie, druga ginęła za rogiem budynku.   
            —  Przykro mi z powodu Sarah — szczery ton mężczyzny wzbudził mój gniew.
Zacisnęłam pięści i spojrzałam na Sandersa. Znowu pojawił się z nienacka jak jakiś cholerny duch. To był kolejny dowód na to, że dziwne rzeczy zawsze działy się w jego pobliżu.  
            — Mówisz tak jakbyś wcześniej nie wiedział, co się stało. — Czułam jak wzbiera we mnie furia. 
            — Przez telefon Lydia nie zdążyła przekazać mi wszystkiego. Nie wiedziałem w jakim stanie znajduje się Sarah. Gdyby mi wyjaśniła, zostałbym z tobą.   
            Otworzyłam usta, by coś powiedzieć, ale zaraz je zamknęłam. Nie byłam pewna, co chłopak miał na myśli. Czy chodziło mu o to, żeby mnie wesprzeć, czy zwyczajnie się nade mną litował. Po sekundzie namysłu stwierdziłam, że z pewnością to drugie.
            — Nie potrzebuję twojej łaski Sanders. — warknęłam zażenowana i próbowałam go ominąć, ale zastąpił mi drogę.
Wyglądał w tej chwili na nieco zawiedzionego.
            — Ale potrzebujesz wyjaśnień. — Jego bliskość źle na mnie działała, więc z powrotem odsunęłam się do tyłu. — A możesz je uzyskać tylko ode mnie.
            Na moment zrobiło się cicho, jeśli nie liczyć głuchego wycia syren, gdzieś w oddali. Ktoś wyszedł zza budynku i omijając nas, udał się ścieżką w stronę parkingu.
Kiedy znów spojrzałam na Blake’a, wpatrywał się we mnie uważnie. Jaśniejsze plamki w jego oczach lśniły na tle zielonych tęczówek. Nerwowo przygryzłam wargę, zdając sobie sprawę, że chłopak miał dużo racji. Niestety ja też wiedziałam swoje i wcale nie poprawiło mi to humoru.
            — Próbujesz mi wmówić, że nie podejrzewałeś, co może się stać?
Spojrzał na mnie nic nie rozumiejąc.
            — O czym ty mówisz?
            — Wiedzieliście o niebezpieczeństwie czyhającym na Sarah! — rzuciłam oskarżycielskim tonem. — To dlatego Lydia cały czas kręciła się przy mamie! Dlatego co chwilę ni z tego ni z owego pojawialiście się w dworku!
Zaczerpnęłam tchu kontynuując swoją tyradę.
            — Tylko nie rozumiem… — dodałam ostro. — Dlaczego mi o niczym nie powiedzieliście?! Dlaczego pozwoliliście mi stać z założonymi rękami, gdy coś takiego groziło mojej mamie! — gestem wskazałam szpital.
            Poczułam jak łzy lęku i złości zbierają się pod moimi powiekami, ale odgoniłam je kilkoma mrugnięciami. Miałam już po dziurki w nosie słabości, która mnie ogarniała. Pozwoliłam, by jej miejsce całkowicie zajęła wściekłość.
            — Gdybyś nie był takim zadufanym w sobie dupkiem i powiedział mi o wszystkim z samego początku, może teraz mama nie znajdowałaby się w tym stanie! — krzyczałam rozżalona.
            Nie przejmowałam się tym, czy ktoś mnie usłyszy. Kilkoro przechodniów wyszło zza budynku i omijając nas wzrokiem, szybko pomknęło w kierunku wschodniego parkingu. Najwidoczniej stwierdzili, że lepiej nie stawać na drodze kłócącym się nastolatkom.
            Odwróciłam się znów spoglądając na Blake’a. Wyglądał na szczerze zszokowanego moimi zarzutami, ale zaraz po jego twarzy przemknął cień gniewu.
            — To nie tak jak myślisz…
            — Nie tak jak myślę?! — przerwałam mu. — Więc jak? Jak to wszystko wygląda Blake? Co takiego ukrywacie? Może jeszcze mi powiesz, że kompletnie nie masz świadomości, co przydarzyło się Shopie Quin?
            Mężczyzna znów wyglądał na kompletnie zaskoczonego, że nagle wyciągam takie rzeczy, ale mnie już nic nie obchodziło. Za dużo spraw spadło na moją głowę, bym potrafiła tak zwyczajnie trzymać gębę na kłódkę.
            Sanders milczał przez chwilę, zastanawiając się, co może mi powiedzieć, a na jego przystojnej twarzy pojawiło się coś, czego nie byłam w stanie odczytać. 
            — Wiem, co przydarzyło się Shopie — rzekł niespodziewanie.
            — Wiesz?! — To proste stwierdzenie wyprowadziło mnie z równowagi. — I mówisz o tym tak zwyczajnie jakbyś prezentował pogodę w telewizji?!
            — A co mogłem zrobić?! — krzyknął nagle.
Teraz to on zaczął się poważnie denerwować. Zacisnął przy tym dłonie w pięści.  
            — Mam chronić całą szkołę, miasto i jeszcze Morgantown?! Może nie uwierzysz, ale nawet ja nie potrafię być w dziesięciu miejscach jednocześnie!
Zaskoczyło mnie to wyznanie. Spojrzałam na chłopaka, który całym sobą próbował zapanować nad gniewem.
            — Przed czym chronić? – zdezorientowana spytałam o pierwszą rzecz, która przyszła mi do głowy.
            — Przed tym, co sprowadziłaś do Darkvill! – warknął i nagle uciął jakby uświadomił sobie, że powiedział za dużo.
            Zamarłam. 
            Poczułam jak krew odpływa mi z twarzy, a lodowate zimno obejmuje ciało. Próbowałam zrozumieć, co przed chwilą powiedział, ale jakoś do końca nie mogłam przyswoić rzuconych w eter okrutnych treści. Dopiero po chwili, wraz ze świadomością usłyszanych słów, pojawił się ból.
            Niewiele myśląc, drżącymi rękoma sięgnęłam do torebki, wyciągając z niej klucze od Toyoty, po czym omijając chłopaka, rzuciłam się biegiem w stronę samochodu.
Blake najwidoczniej nie spodziewał się takiej reakcji, ponieważ na moment totalnie go zamurowało. Dopiero po kilku sekundach ruszył za mną.  
            — Amelio zaczekaj!  
Udawałam, że go nie słyszę, biegnąc coraz szybciej. W głowie huczało mi tylko jedno wyrażenie… „przed tym, co sprowadziłaś do Darkvill”.
            Nie mogłam uwierzyć, że taki zarzut wyszedł z jego ust, dając mi tym samym wyraźnie do zrozumienia, po czyjej stronie stoi wina za wszystkie okrutne wydarzenia, jakie miały ostatnio miejsce w mieście. Poczułam wilgoć na policzkach, ale tym razem nie zrobiłam nic, by powstrzymać płynące łzy.
            Nagle ktoś złapał mnie za ramię, zatrzymując gwałtownie. Odwróciłam się i ujrzałam zmartwione spojrzenie. Mogłam się domyśleć, że biegał szybciej ode mnie…
            — Przepraszam… — zdążył powiedzieć nim wyrwałam rękę z jego uścisku. — Nie powinienem był tego mówić…
Próbował delikatnie złapać mnie za nadgarstek, ale odsunęłam się na bezpieczną odległość.
            — Daruj sobie Sanders! — syknęłam i ruszyłam dalej w kierunku parkingu. Szybko rozejrzałam się w poszukiwaniu auta. Na szczęście dokładnie pamiętałam gdzie zaparkowaliśmy. Czując, że obraz przed oczami coraz bardziej mi się rozmazuje, zbiegłam z krawężnika i przecisnęłam się pomiędzy dwoma samochodami.
            Po drodze o mało nie wpadłam na wysokiego mężczyznę. W ostatniej chwili usunął się z drogi, odchylając lekko w bok. Pewnie przeraził go widok płaczącej dziewczyny.
            — Amelia? — znajomy głos zatrzymał mnie w miejscu. Odwróciłam się zaskoczona.
To był Lukas.
            Stał z rękami w kieszeniach jeansów i gapił się na mnie oniemiały. Oddychał szybko, jakby przed chwilą skądś przybiegł. Włosy miał potargane, a grzywka przykleiła mu się do czoła, z którego spływał pot.
            — Co się stało? — zapytał, ale nie byłam w stanie odpowiedzieć. Gardło miałam za bardzo ściśnięte. Kątem oka zauważyłam, jak Blake podąża w naszą stronę.
            — Muszę iść. — wydukałam i oddaliłam się pospiesznie, ściskając w ręku kluczyki. Gdy wsiadałam do samochodu, usłyszałam jeszcze raz wołanie Sandersa, ale nie miałam zamiaru zwracać na niego uwagi. Odpaliłam silnik i z piskiem opon ruszyłam w kierunku wiekowego dworku.
***
Uspokajałam się całą drogę do domu. Jednak nawet będąc na miejscu, czułam mieszaninę złości na Sandersa, lęku o mamę i dezorientacji spowodowanej potęgującym się natłokiem informacji. Co tu się do diabła działo? Musiałam natychmiast coś zrobić ze swoim życiem nim totalnie pogrążę się w szarej beznadziei.
            Popędzana tą myślą szybko weszłam do środka i poleciałam do swojej sypialni, by spakować kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że w oknach sypialni widnieją nowiutkie szyby, a bałagan jest niemal uprzątnięty. Co prawda na łóżku leżał stos pogniecionych ubrań i kolorowej bielizny, ale poobijana komoda stała na swoim miejscu, a drzwi do toalety były naprawione. Nie zauważyłam też szkła ani pierzy, co znaczyło, że ktoś musiał tutaj porządnie odkurzyć.
            Ogarnęło mnie nieprzyjemne uczucie, gdyż nieznajomy prawdopodobnie grzebał w moich rzeczach. Co prawda ominął sortowanie bielizny, jakby uważał to za zbyt intymną sprawę, ale wtargnięcie do cudzej sypialni i tak było wystarczająco poważnym naruszeniem prywatności. Nawet naprawienie okien nie zmniejszało mojego upokorzenia.
            Co gorsza, miałam nieodparte wrażenie, że doskonale wiem, kim byli intruzi. Znałam tylko dwie osoby, które miały w zwyczaju pojawiać się zawsze tam, gdzie ich nie zapraszano. I bynajmniej żadną z nich nie była Clarie.
            Westchnęłam ciężko, zdając sobie sprawę, że niedługo czeka mnie przeprawa również i z nią. Będę w jakiś sposób musiała wytłumaczyć przyjaciółce, że zamierzam nocować w pobliżu szpitala, ponieważ stan mojej mamy się pogorszył.
Tylko jak miałam jej wytłumaczyć to, co się stało…?  Posłuchaj Clarie - podejrzewam, że jakiś wampir psychopata wyssał z Sarah życie i prawdopodobnie zamordował też Shopie. Nie jestem pewna, co tu się do końca dzieje, ale jeśli chcesz więcej informacji wystarczy spytać Sandersa, który uważa, że nie jest człowiekiem i na spółę ze swoją idealną kuzynką, buszują po Darkvill, wymazując ludziom pamięć…
            Jęknęłam, rzucając na krzesło podręczną torbę. Takie wytłumaczenie raczej by nie przeszło. Musiałam wymyślić coś innego. Rozejrzałam się wokoło. Najpierw jednak musiałam się spakować, a potem jechać do sklepu i kupić nową komórkę. Stara prawdopodobnie została uprzątnięta razem z pierzami i szkłem.
            Gdy dwie godziny później byłam niemal gotowa do drogi, zegar w holu wybił osiemnastą. Nie zdziwiłam się, że jest już tak późno, ponieważ dobre czterdzieści minut zajął mi sam prysznic i znalezienie w stercie ubrań ulubionych leginsów i wygodnej, złoto – beżowej bluzki. Za dwa dni na kalendarzu miał pojawić się trzeci październik, a na dworze było nie tylko chłodno, jak w połowie listopada, ale i coraz szybciej zaczynało się ściemniać.
            Stojąc pośrodku kuchni zerknęłam na niewielką walizkę i wisząca na niej podręczną torbę, w których pochowałam swoje rzeczy i kilka drobiazgów Sarah, na wypadek gdyby okazało się coś potrzebne. W głowie ułożony miałam wstępny plan rozmowy z rodziną Clarie i adres dwóch hoteli, położonych w najbliższym sąsiedztwie Szpitala Świętej Anny, które znalazłam w internecie.
            Po raz kolejny otworzyłam metalowe wrota mojej wyimaginowanej szafy i wrzuciłam tam parę dodatkowych zmartwień. Miałam nadzieję, że jeśli do końca tego tygodnia nie pojawię się w szkole, nauczyciele nie będą sprawiać mi zbytnich problemów z powodu nieobecności na lekcjach. Z drugiej strony byłam skłonna założyć się, że nie ja jedna ominę te kilka dni zajęć. W końcu tragedia jaka spotkała Shopie z pewnością odbije się nieobecnością wielu uczniów, których rodzice będą wstrząśnięci zaistniałymi wydarzeniami.
            Po drugie, miałam też nadzieję, że zarówno Clarie, jak i jej rodzice zrozumieją moją decyzję pozostania bliżej mamy. I nie chodziło o to, że byłam wyjątkowo uparta, chcąc załatwiać wszystko sama. Doskonale wiedziałam, że jak nigdy potrzebuję wsparcia, a oni z pewnością chętnie by mi go udzielili. Niestety w obecnej chwili nie byłam w stanie wyjaśnić, co tak naprawdę się dzieje. Już sam aktualny wygląd mojej schorowanej rodzicielki był niemożliwy do wytłumaczenia, a co dopiero próba wyjawienia rodzicom przyjaciółki swoich niecodziennych podejrzeń. Gdyby usłyszeli taką gadkę, z pewnością zapakowaliby mnie w kaftan bezpieczeństwa i umieścili w szpitalu gdzie leży Sarah. Tyle, że na zupełnie innym oddziale.
            Zniechęcona swoimi przemyśleniami, wrzuciłam wszystkie zepsute rzeczy z lodówki do czarnego worka i udałam się na tyły domu, gdzie stał niewielki, blaszany kontener. Zatrzasnęłam porządnie cienkie drzwiczki, na wypadek gdyby jakieś dzikie koty, chciały zająć się naszymi resztkami. Nie wiedziałam, czy w tym tygodniu zajrzę jeszcze do dworku, ponieważ planowałam przez większość czasu czuwać przy mamie. Rozejrzałam się, sprawdzając czy od tej strony wszystkie okna są pozamykane, po czym zwróciłam się w stronę ciemniejącego ogrodu.
            Słońce już dawno schowało się za horyzontem jakby było zbyt zmęczone, by dłużej wisieć na niebie. W oddali majaczył czarny las, którego szum zdawał się dolatywać do moich uszu. Zerknęłam na słabo przystrzyżone, ogrodowe drzewa i krzewy, które pod wpływem oblewającego je zmierzchu, rzucały na ziemię groźne, podłużne cienie. Poczułam jak ciarki idą mi wzdłuż pleców, gdy przypomniałam sobie ostatni koszmar, w którym tata ostrzegał mnie przed niebezpieczeństwem. Po raz kolejny naszła mnie bolesna świadomość faktu, jaka jestem samotna i beznadziejna. Gdyby Kevin żył nie pozwoliłby, by coś takiego stało się mamie.
A ja?
Ja zawiodłam nie tylko biedną rodzicielkę, ale również ufność jaką pokładał we mnie zmarły tata. Próbowałam odsunąć od siebie myśli, które zasugerował dziś Blake. Nie chciałam wierzyć w to, że wszystkie okrutne wydarzenia, jakie miały ostatnio miejsce w naszym życiu, były spowodowane tym, że sprowadziłam „coś” do Darkvill. I choć za żadne skarby nie miałam pojęcia jak mogło się to stać, a tym bardziej, co mógł mieć na myśli Sanders – wcale nie chciałam roztrząsać tego tematu. Postanowiłam, że krok po kroku wybrnę z czarnej dziury, w której się znalazłam i oczywiście bezsprzecznie wyciągnę z niej Sarah.  
            Zajęta rozmyślaniami, nie zauważyłam jak coś przemknęło w krańcowej części ogrodu. Dopiero, gdy ów dziwny cień wyłonił się z zza wielkiej, okrągłej tui i zaczął manewrować między krzakami, zorientowałam się, że ktoś się zbliża. Żołądek skręcił mi się w supeł, a gęsia skórka wstąpiła na ramiona. Gdy zabrakło mi tchu, uświadomiłam sobie, iż całe ciało ostrzega mnie przed niebezpieczeństwem.
            W tej chwili cień, który sądząc z postury – był bardzo postawnym człowiekiem, wyszedł zza drzewa i zaczął poruszać się powoli, jakby rozkoszował się każdym swoim krokiem. Wyglądało na to, że wcale mu się nie spieszy, natomiast mnie ten fakt absolutnie nie poprawił humoru.
            Mając nadzieję, że jeszcze nie zauważył mojej obecności, cofnęłam się kilka kroków do tyłu i schowałam za kontenerem. Prawie nie oddychałam, zastanawiając się w panice, czy jeśli wystarczająco się sprężę, uda mi się niezauważonej dobiec do drzwi i dostać do domu przez pomieszczenie gospodarcze. Mogłabym wtedy złapać kluczyki, które zostawiłam na kuchennej wyspie i jak najszybciej odjechać.   
            Zerknęłam jeszcze raz w stronę ogrodu i z zaskoczeniem stwierdziłam, że nieznajomy zniknął. Podmuch wiatru porwał kilka kosmyków czerwonych włosów i rozsypał mi na twarzy. Korzystając z okazji, zrobiłam krok, by wprowadzić swój plan ucieczki w życie, gdy nagle tuż obok mojego ucha, odezwał się ktoś nieprzyjemnym, chropowatym tonem.
            — Nie ukryjesz się przede mną złotko. — pisnęłam rzucając się do tyłu i uderzyłam plecami o kontener, tracąc jeden oddech. Przerażona uniosłam głowę.
Nieznajomy stał tam, jakieś pięć kroków przede mną i uśmiechał się tak, jakby zobaczył swoje ulubione danie. Był bardzo wysoki, na pewno miał ponad dwa metry, a jego szerokie bary przesłaniały cały widok.    
            — Twój zapach roznosi się na dobry kilometr — przymykając oczy, pociągnął nosem. — Jest taki niespotykany…
            Chyba dla niego te słowa miały brzmieć jak komplement, ale ja poczułam jeszcze większy ucisk w gardle. Rozejrzałam się spanikowana. Tym razem nie miałam żadnych szans, by dobiec do drzwi, ale nie planowałam też stać bezczynnie i czekać na rozwój wydarzeń. Lodowaty chłód, który wstąpił w moje żyły, dobitnie świadczył o tym, że mężczyzna nie przyszedł tu na przyjazną pogawędkę.
            — Chyba pan zabłądził. — próbowałam go zagadać, by dać sobie więcej czasu. — Mój tata jest w domu, mogę poprosić żeby pana odprowadził.
Tym małym kłamstwem chciałam go zaniepokoić, ale chyba nie udało się uzyskać danego efektu, gdyż przez klika ciągnących się w nieskończoność sekund, nieznajomy przyglądał mi się ciekawie, a potem wybuchł szyderczym śmiechem.
            — Nieładnie tak kłamać — pogroził palcem, robiąc przy tym dziwny grymas. Z przerażeniem stwierdziłam, że jego tęczówki, najpierw pociemniały, a potem całkowicie zmieniły barwę. Zamiast szarości widziałam teraz okrutną czerń, której nie dało się odróżnić od samej źrenicy.  
            Nie potrzebowałam większej zachęty, by wziąć nogi za pas. Napędzana strachem rzuciłam się w jedynym wolnym kierunku – na tyły ogrodu. Odchodziło stamtąd kilka ścieżek, z czego dwie zawijały i prowadziły z powrotem na do dworku. Niestety by się do nich dostać trzeba było przebiec przez zarośnięty labirynt drzew, krzewów i krzaczków, a potem odnaleźć przejście w żywopłocie. Choć moje szanse zdawały się żadne, miałam szczerą nadzieję, że jakoś uda mi się uciec, a jeśli dopisze mi szczęście może nawet zgubię przeciwnika. W końcu to ja byłam na swoim terenie, nie on. Może nie znałam każdego zakamarka naszego ogrodu, ale kilka razy od przeprowadzki, zdarzyło mi się spacerować jego ścieżkami. I na przykład doskonale wiedziałam, że jeśli za jakieś piętnaście metrów skręcę w prawo, a potem przemknę pomiędzy dwoma berberysami to znajdę niewielką przerwę w wysokim żywopłocie, która oddzielała ogród od pola prowadzącego do lasu. Oczywiście nie zamierzałam schronić się w ciemnym i przerażającym buszu. Planowałam natomiast obejść zachodnią część ogrodu i uderzyć prosto w kierunku drogi. To była moja jedyna nadzieja. Nadzieja, że ktoś będzie przejeżdżał tą trasą i zauważy dziewczynę potrzebującą pomocy.
            Biegłam ile sił w nogach. Przeskoczyłam niewielką grządkę i o mało nie wpadłam w krzak róży. Serce łomotało mi nierównym rytmem, a w żyłach zamiast krwi płynęła adrenalina. Manewrowałam pomiędzy roślinami, aż wreszcie ujrzałam upragniony skręt. Nawet nie próbowałam się odwracać, by sprawdzić czy mężczyzna rzucił się w pogoń.
            Ominęłam zwinnie drzewo i rzuciłam się w prawo. Uszłam cztery kroki i wcisnęłam pomiędzy kujące berberysy. Poczułam coś ostrego na policzku i skrzywiłam się, czując spływającą po nim krew. Chciałam podnieść rękę, żeby ją otrzeć, ale to nie było w tej chwili najważniejsze. Modliłam się by napastnik nie zauważył ukrytego przejścia. Padłam na kolana i przecisnęłam przez wąską dziurę w żywopłocie.
            Po raz pierwszy odkąd zauważyłam, że ktoś wkradł się na nasz teren, wzięłam głęboki oddech. Na polu panowała głucha cisza, nie słyszałam również żadnych odgłosów pogoni. Starając się robić jak najmniej hałasu, ruszyłam biegiem w kierunku słabo uczęszczanej drogi. Drogi, która była moim jedynym ratunkiem.
            Zbłąkane liście szeleściły pod moimi stopami, a jesienny wiatr kuł mnie w oczy. Zerknęłam w górę. Kilka wczesnych gwiazd lśniło na ciemniejącym błękicie, choć pełny mrok jeszcze nie zapadł.   
            Nagle przyszła mi do głowy pewna szalona myśl… A może mężczyzna wcale nie udał się za mną w pogoń? Może był zwykłym złodziejem i korzystając z okazji, że udało mu się wystraszyć biedną nastolatkę, poszedł splądrować dworek?
            Potrząsnęłam głową. Choć ta opcja była zdecydowanie lepsza, niż seryjny gwałciciel - instynkt podpowiadał mi, że nieznajomy nie przyszedł tutaj po kosztowności.
            Ciężko dysząc pozwoliłam nogom, by niosły mnie jak najszybciej w kierunku jezdni. Widziałam w oddali przejeżdżający samochód, ale w tej chwili nie miałam żadnych szans, by ktokolwiek mnie zobaczył. Moje płuca pracowały na pełnych obrotach, a w boku zaczęło kłuć mnie od zbytniego wysiłku.
            Od drogi dzieliło mnie jeszcze jakieś dwieście metrów. Omijając wyryte przez krety dziury, zmusiłam się by przyspieszyć. Gdy mijałam północną część ogrodzenia, nie mogąc już dłużej wytrzymać, zerknęłam do tyłu. Z ulgą, ale i zaskoczeniem stwierdziłam, że nikt mnie nie goni.
I w tym samym momencie uderzyłam w coś twardego.
Siła odbicia sprawiła, że poleciałam do tyłu i z jękiem opadłam na wysuszoną, lekko żwirowatą ziemię. Moje pośladki spięły się w obronnym geście, ale i tak już czułam, jak tyłek przybiera różnokolorowe, zsiniałe barwy. Uniosłam twarz i… Zamarłam.
Mój wzrok wędrował po ciemnych spodniach i brudnej, granatowej bluzie. Potem po ohydnym, krzywym uśmiechu, aż w końcu zatrzymał się na czarnych jak smoła oczach.  
Serce przyspieszyło mi ze strachu.
Nie wiedziałam, jakim cudem nieznajomy znalazł się tutaj - przede mną.
Co prawda mógł okrążyć całą posiadłość i przybiec od frontu, ale to by oznaczało, że biegał niezmiernie szybko… zdecydowanie zbyt szybko jak na trzydziesto kilkuletniego mężczyznę, który w tej chwili nawet nie miał lekkiej zadyszki, podczas gdy mnie paliły całe płuca.
            — Witaj ponownie złotko. — Podszedł dwa kroki, ukucnął i uniósł jeden kosmyk moich rozpuszczonych włosów. —  Czyż nie powiedziałem ci, że przede mną nie uciekniesz?  
Przełknęłam z trudem i odczołgałam się jak najszybciej.
            — Och… — Wyglądał na zawiedzionego. —  Chyba nie chcesz znowu bawić się w kotka i myszkę? Już i tak poświęciłem zbyt dużo czasu, by znaleźć to przytulne gniazdko — wskazał naszą rezydencję. — Ktoś bardzo się starał, by zatrzeć twój zapach. Na szczęście pewna miła kobieta okazała się chętna do współpracy. Choć przyznam szczerze, że jak tygrysica broniła wszelkiej informacji o tobie. Szkoda, że teraz leży wysuszona w szpitalu.
            Na dźwięk tych słów poczułam jak resztka powietrza uchodzi z moich płuc. Przed oczami stanął mi obraz wynędzniałej Sarah, leżącej na szpitalnym łóżku i podłączonej do medycznej aparatury. Krew zaczęła szybciej krążyć w moich żyłach i uderzać do głowy. Panikę zastąpiło zdecydowanie, a strach przeistoczył się w kipiącą złość.   
            Nim zdążyłam cokolwiek pomyśleć, skoczyłam na równe nogi i z wrzaskiem rzuciłam się na nieznajomego. Poziom adrenaliny sprawił, że nawet nie poczułam zderzenia.
            — Ty potworze — krzyczałam okładając go pięściami. — Ty nieludzka żmijo! Zapłacisz mi za to!
Uderzałam coraz mocniej nie bacząc na to, czy zrobię tej gnidzie krzywdę. Jeśli to on odpowiadał za obecny stan mojej mamy – zasługiwał, by zatłuc go na śmierć. Waliłam i krzyczałam posuwając się cały czas w przód, podczas gdy on cofał się lekko, próbując unikać ciosów. Nigdy nie spodziewałam się, że mam w sobie aż tyle siły.
Choć niestety - jak się okazało – niewystarczająco wiele.
            Niespodziewanie mężczyzna złapał mnie za rękę i wykręcił ją z taką siłą, że usłyszałam charakterystyczny trzask. Zaskomlałam jak ranne zwierzę, gdy ból ogarnął całą kończynę. Byłam pewna, że coś mi złamał, ale nie zamierzałam jeszcze się poddawać. Krzyknęłam rozwścieczona i z całej siły nadepnęłam napastnikowi na stopę. Nie miałam obcasów, jednak mój ruch musiał go zaskoczyć, bo syknął i na moment puścił moją rękę, która teraz opadła bezwładnie wzdłuż ramienia.
            Dostrzegłam w oddali światła przejeżdżającego samochodu i puściłam się biegiem w kierunku drogi. Moje buty szurały po twardej powierzchni, miażdżąc zeschniętą trawę.
            — Pomocy! — krzyczałam, zdając sobie sprawę, że jestem za daleko, by ktoś mnie usłyszał. Nie patrzyłam za siebie. To i tak nic by nie dało.
            Niespodziewanie poczułam kolejne, silne uderzenie, które zwaliło mnie z nóg. Upadłam na ziemię, niefortunnie przyciskając swoją chorą rękę, a ból na moment zaćmił mi spojrzenie. Odwróciłam się na plecy i podparłam na zdrowym łokciu.
            Zaschło mi w ustach, gdy z przerażeniem stwierdziłam, że napastnik znajdował się tuż nade mną, co jednocześnie znaczyło, że nie mam żadnych szans na dalszą ucieczkę. Jakby na potwierdzenie tych myśli, mężczyzna złapał mnie za bluzkę podciągając nieco do góry i przysuwając bliżej swoją twarz. Poczułam charakterystyczny, znajomy zapach.
Zapach, który skojarzyłam z pokoju szpitalnego mamy.
            Żółć podeszła mi do gardła, podczas gdy mój wzrok wędrował po bladej, okrutnej twarzy, aż w końcu zatonął w ciemnej otchłani potwornego spojrzenia. Nieznajomy uśmiechnął się, lecz to nie był miły ani wesoły uśmiech, ale wyraz zadowolenia, że znalazło się swoją ofiarę.
            — Jesteś niegrzeczną dziewczynką — zacmokał, kręcąc przy tym głową. — Kazali mi dostarczyć cię żywą, ale nikt nie powiedział, że masz być w jednym kawałku.
Wolną ręką złapał mnie za udo, a ja poczułam jak jego ostre jak brzytwy paznokcie przechodzą przez cienki materiał spodni, a potem przebijają skórę.
Wciągnęłam ostro powietrze, jęcząc przy tym bezwiednie, a do oczu napłynęły mi łzy cierpienia. Nie miałam jednak zamiaru dać mu tej satysfakcji, by przyglądał się jak spływają po policzkach. W myślach przeprosiłam mamę, że okazałam się zbyt słaba, by poskładać z powrotem do kupy nasze nowe życie. Cała się spięłam. W tej chwili pozostała mi jedynie własna, głupia duma. 
Ostatkiem odwagi uniosłam głowę i z zawistnym spojrzeniem splunęłam nieznajomemu w twarz.
            — Wal się śmieciu — rzuciłam nieco drżącym głosem.
Zatrzymał się na moment, lekko zaskoczony. Nie musiałam jednak długo czekać na jego reakcję. Napastnik wrzasnął wściekły, wyrwał pazury z mojej nogi i uniósł wysoko ramię. Nawet nie zamknęłam oczu, czekając na ostatni cios. Przyglądałam się jak w zwolnionym tempie jego zaciśnięta dłoń wędruje w kierunku mojej skroni.
Przepraszam tato.
Złapałam ostatni oddech i… w tym momencie jakaś niebieska łuna przeleciała mi przed oczami a wraz z nią, zniknął ucisk na koszuli. Opadłam skołowana na ziemię, a ból przeszył moją rękę i bok. Przez kilka sekund nie wiedziałam, o co chodzi i czy na pewno jeszcze żyję, ale nie mogło być inaczej skoro moje zmaltretowane ciało nie pozwalało o sobie zapomnieć.
            Przez mgłę, która lekko zaćmiła mój umysł, przedarły się charakterystyczne odgłosy szarpaniny, trzask łamanych kości i dziwnie wypowiadane, nieznane słowa.
Ledwo podniosłam się do pozycji siedzącej i ciężko oddychając, odwróciłam do tyłu.

Powietrze nagle uszło z moich płuc, a przerażenie odebrało mowę, gdy odnalazłam wzrokiem toczącą się nieopodal, niemożliwą walkę.  

__________________________________________________________________________
Drodzy Czytelnicy!
Nie bardzo wiem, co napisać po takim okresie czasu.
Mogłabym się usprawiedliwiać, ale to przecież nic nie zmieni…
Muszę jednak koniecznie zaznaczyć, że jak najbardziej zgadzam się z opinią, że powinnam wcześniej powiadomić Was o swojej nieobecności. Uwierzcie – nie zrobiłam tego specjalnie. Nie zmienia to jednak faktu, że z pewnością Was zawiodłam, za co z pokorą przepraszam.
Chcę pisać dalej, ale jak widzicie nie wychodzi mi to zbyt regularnie…
Dlatego chciałabym w tym momencie uczciwie zaznaczyć, że jeśli będą pojawiały się rozdziały to z pewnością nie szybko. Wiem, że to pojęcie względne, ale nie jestem w stanie dokładnie się określić.
Nie zdziwię się, jeśli przez to wiele osób zwyczajnie „odpuści” sobie moje opowiadanie (jeśli już tego nie zrobiło), mam jednak nikłą nadzieję, że może raz na jakiś czas – z czystej nudy – zajrzycie do mnie, by zobaczyć, czy coś się zmieniło.
Wybaczcie, że nie odpowiedziałam na Wasze komentarze. Postaram się jeszcze to nadrobić.
Dziękuję za każdą opinię i za zainteresowanie pomimo mojej przedłużającej się nieobecności.
Jeszcze krótko odnośnie samego opowiadania…
Ten rozdział jest kompletnie niesprawdzony. Jestem przekonana, że pojawiają się w nim liczne błędy, ale jeśli miałabym go przejrzeć to pewnie nie wstawiłabym rozdziału przed Świętami, a zależało mi by tak było.
To ostatnia część, w której Amelia żyje w błogiej nieświadomości odnośnie tego, kim jest Blake. W następnym rozdziale mam zamiar to zmienić : )
Czy ta wiedza wpłynie na relację między dwójką głównych bohaterów? Z pewnością J  
Jeśli chodzi o więcej wątku romantycznego – oczywiście będę starała się konsekwentnie go rozwijać. Sama nie mogę się doczekać pewnych smakowitych scen. Muszę jednak pamiętać, że do tej pory Blake i Amelia byli zaciekłymi wrogami, dlatego – pomimo ewidentnej siły przyciągania – ani jedno ani drugie tak łatwo nie odpuści.

Jeśli ktoś z Was będzie miał ochotę skomentować, skrytykować, czy trochę na mnie pokrzyczeć – jestem do dyspozycji ; ) Wiem – zasłużyłam sobie.
Z pozdrowieniami,
Whiteberry 

9 komentarzy:

  1. Nawet nie wiesz jak ja czekałam na kolejny rozdział, po tym jak to opowiadanie niesamowicie mnie wciągnęło <3 Wszystko ładnie opisane, a akcja ani na chwilkę nie zwalnia co mnie bardzo cieszy ;D Cudowny rozdział! Życzę weny na napisanie kolejnego! ^^

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dziękuję za tą cierpliwość : )i przepraszam za ten okropnie długi czas zwłoki... Niestety tak to już u mnie jest, że nie mam kiedy pisać :\
    Cieszy mnie, że rozdział przypadł do gustu, miałam co do niego wiele obaw, tym bardziej, że wstawiłam bez sprawdzania :)
    Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. CHCĘ POKRZYCZEĆ!
    A tak naprawdę, to znowu jestem zachwycona :) prawie się spóźniłam do szkoły, bo tak się zaczytałam rano, jak tylko zobaczyłam rozdział! Drobne błędy wybaczam, bo doceniam taki długi rozdział przed świętami <3 to naprawdę najlepszy prezent, bo oderwał moje myśli od niezbyt przyjemnych sytuacji w moim życiu...
    W każdym razie - wciąż jestem wielką fanką, wciąż mnie wciąga i będę czekać na rozdziały od Ciebie ile będzie trzeba! A jeśli wydasz to jako książkę, to kupię w dniu premiery!
    Pozdrawiam cieplutko i życzę wesołych świąt :3 i dużo weny ❤

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli tak ma wyglądać krzyczenie to mogę śmiało słuchać go codziennie ; ) Bardzo się cieszę, że ktoś jeszcze tu zagląda: )
      W moim życiu też ostatnio sporo się dzieje, czasem wydaje mi się, że więcej niż można udźwignąć i wierzcie mi – nawet jeśli są to również pozytywne rzeczy, to nie zmienia to faktu, że towarzyszy im maaaasa dodatkowych obowiązków, z których muszę się wywiązać.
      Ale cały czas pamiętam o Amelii i Blake’u, bo to jedni z moich ulubionych bohaterów i cieszę się , że wciąż czekasz na ich dalsze losy ; )
      Dziękuję za cierpliwość, serdecznie pozdrawiam i życzę wspaniałych Świąt ; )

      Usuń
  4. Patrzę na bloggera i nie mogę uwierzyć patrzę jeszcze raz, a tam nowy rozdział Córki Mroku. I tak czytam, czytam i nie mogę się nadziwić, że po takiej przerwie rozdział bez żadnej korekty wyszedł tak bardzo dobrze. Moim skromnym zdaniem jest jednym z najlepszych tutaj. Mam bardzo ochotę na Ciebie na wrzeszczeć za ten brak rozdziału przez taki długi czas, ale doskonale Cię rozumiem, a ten rozdział wiele wynagradza.
    Pozdrawiam i weny życzę
    I przepraszam jeśli są jakieś błędy w komentarzu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło usłyszeć, że rozdział nie wyszedł aż tak kiepsko : ) Obawiałam się tego, bo pisałam go w takich ratach, że czasem nie pamiętałam co było trzy strony wcześniej i musiałam się cofać, czytać itd.
      Wszelkie krzyki i wrzaski przyjmuję z pokorą, bo zdaję sobie sprawę, że na nie zasłużyłam : ) Dlatego teraz uczciwie zaznaczam, że nie wiem kiedy będę miała czas wyprodukować kolejny rodział. Czasem jest tak, że nagle wpada mi dwie godzinki wolnego, więc siadam i podekscytowana piszę, a czasem jest tak, że przez trzy tygodnie jestem gościem w domu i ze zmęczenia trudno mi zasnąć.
      Jedno jest pewne – pisanie zawsze będzie moją pasją więc nie zapomnę o tym opowiadaniu ; )
      Dziękuję za komentarz i serdecznie pozdrawiam!

      Usuń
  5. Jak ja kochan twojego bloga♡
    Czytałam już ich bardzo dużo lecz ŻADEN nie zrobil na mnie takiego wrażenia. Czekam z niecierpliwoscią na nowy rozdział, mam nadzieje że wkradnie sie tam jakis mały wątek miłosny ;)
    Pozdrawiam ☆

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest mi bardzo miło, że tak cenisz sobie mojego bloga : ) Nie wiem kiedy zamieszczę nowy rozdział, ale powoli, etapami staram się coś skrobać : ) Co do wątku romantycznego - zobaczy się ; )
      Dziękuję za miłe słowa i serdecznie pozdrawiam!

      Usuń
  6. Opowiadanie jest świetne! :)
    uwielbiam sceny pomiędzy Amelią i Blakiem oraz jej kontakty z najlepszą przyjaciółką.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń